Kiedy mam wybrać, trudno jest mi zadecydować. Kojarzy mi się to z rezygnacją. Mam też poczucie, że to, co wybrałam musi być naprawdę, naprawdę wyjątkowe. Stawiam mu wymagania. A książka roku? To musi być naprawdę coś. Powalające, wyraziste, mówiące o tym, co najważniejsze na przestrzeni całego roku, mówiące o mnie na przestrzeni całego roku. Jak go wykorzystałam?

Jest taka książka, która wiele w tym minionym roku u mnie zmieniła, ale dla samej siebie stwierdziłam, że to pozostanie czymś moim. Mam raczej tendencję do ujawniania i odkrywania się bardziej niż mniej, więc sądzę, że ta decyzja jest krokiem naprzód.

Jaka inna książka zatem? Jest taka jedna, która mówi o tym właśnie moim dylemacie. „Rzeczy, których nie wyrzuciłem” Marcina Wichy to też książka, która była przełomem w moich trudnościach z dokańczaniem książek, koncentracją na jednej rzeczy, spędzaniem czasu z samą sobą. Ja bardzo rzadko wyrzucam rzeczy. Moje mieszkanie jest pełne drobiazgów, pamiątek z przeszłości, prezentów, przedmiotów o różnych dla mnie znaczeniach. To, co się nie mieści jest w moim pokoju w domu rodzinnym. Albo w piwnicy tamże. Mój kalendarz pęka od różnego rodzaju wydarzeń i zadań. Trudno mi odpuścić, pożegnać, co jest konsekwencją wyboru i decyzji.

„Rzeczy, których nie wyrzuciłem” to dla mnie książka o przywiązaniu, wyborze i pożegnaniu. Znalazłam w niej z jednej strony nadawanie znaczenia nawet małym rzeczom, uważną przenikliwość spostrzeżeń i opisu. Trochę sentymentu, rozsmakowania we wspomnieniach, ale nie sentymentalizmu. Była w nich lekkość, która przypominała mi o oddychaniu, nawet w trudnych momentach. Tak, jakby słowa oddawały postawę. Krótkie frazy, pojedyncze słowa, a mocne. Zatrzymujące jak znak stop. A po zatrzymaniu, uważnieniu, oddaniu należnej czci następuje kolejny krok, pożegnanie i pójście dalej. Cenne dla mnie, nawet nie wiem, czy nie najbardziej, było to, co nie zostało napisane. To, co czuło się, jak wybrzmiewało po znaku kropki. Nieujęte w słowa, ale niesamowicie wyraziste. Miałam świadomość, że jest, ale zostało otoczone sacrum milczenia. Pomimo pożerającej mnie jak zawsze w takich sytuacjach ciekawości, uszanowałam ją. Pozostałam z podziwem.

Wraz z autorem przechodziłam przez jego proces pożegnania i żałoby. Wzruszałam się, będąc przy nim i przy sobie. Normalizowałam swoje lęki i zobaczyłam, jak pożegnanie nie musi równać się unieważnieniu i pustce. A może jest nawet przeciwnie.

Elwira Wawrzyniak