Pomysł na ten tekst przyszedł do mnie w klubie fitness gdzieś pomiędzy ćwiczeniem z hantlami a robieniem brzuszków. To nie jest jednak tekst tylko o dbaniu o swoje ciało. A nawet daleko więcej niż tylko o dbaniu o nie. To tekst dla wszystkich Was, którzy podejmują codziennie wysiłek, by być najlepszą wersją siebie. Zdrowotnie, relacyjnie, emocjonalnie, wizualnie, zawodowo, a nawet duchowo.

Rozwój w naszych czasach stał się parametrem. Mierzymy przebiegnięte kilometry, przeliczamy swoje BMI, porównujemy pozycję uczelni, na której zdobyliśmy MBA. Liczymy zjedzone kalorie i te stracone podczas treningu, po spotkaniu networkingowym analizujemy ilość rozdanych i otrzymanych wizytówek. Bywa, że nawet w obszarach zupełnie niesparametryzowanych wślizgują się nam się do głowy parametry. Dajemy sobie kilka tygodni, góra miesięcy, by coaching, w którym uczestniczymy zadziałał. Na jodze czekamy na ten moment, gdy uda nam się stanąć głowie lub wytrwać w pozycji drzewa kilka minut zamiast kilkunastu sekund. Dodatkowo wszystko upraszczamy i optymalizujemy – w pracy i w życiu poza pracą szukamy rozwiązań najprostszych i najtańszych. W końcu sami stajemy się dla siebie parametrem – ilością zrobionych w ciągu dnia kroków, które nam podaje krokomierz, liczbą przeczytanych codziennie kartek książki, ilością wysłanych maili, nauczonych wieczorem słówek języka obcego etc. etc.

Nic złego w parametrach, jeśli pozwalają nam ruszyć z kanapy. Dosłownie lub symbolicznie. Gdy powodują, że zdrowiejemy, bo ruszamy się więcej lub jemy zdrowiej. Lub gdy narzucają nam deadline napisania pracy zaliczeniowej. Z czasem jednak parametry stać mogą się najwyraźniejszym [jedynym?] filtrem, przez który patrzymy na siebie. Zamiast uwalniać w stronę naszego największego potencjału, stają się naszym więzieniem. Rozwój zamieniają w obowiązek a nas samych czynią własnymi kontrolerami lub – co gorsza – prześladowcami.

Co jeszcze wydaje mi się w parametrach niebezpieczne:

Parametryzowanie swojego rozwoju zakłada zawsze, że do rozwoju potrzebujemy kogoś lub czegoś z zewnątrz, kto wie lepiej. To może być psycholog, trener osobisty, znany bloger, który wyznacza standardy, a może wypisane w branżowej publikacji standardy dla naszego zawodu. Z zewnątrz bierzemy też miary naszych postępów – mierzącą nasze tętno aplikację, przyrząd do pomiaru objętości tkanki tłuszczowej, egzamin potwierdzający znajomość języka lub porównanie z kimś, kto siedzi z nami biurko w biurko lub ćwiczy taichi mniej lub bardziej płynnie od nas. Parametry osłabiają zatem naszą zdolność do własnej, niezależnej od zewnętrza oceny tego, w jakim punkcie rozwoju i życia jesteśmy.

Liczby i osiągnięcia to nie rozwój. To tylko liczby i osiągnięcia :]. Możemy zdać egzamin z języka włoskiego na najwyższym poziomie CELI 4 i nigdy nie czuć się swobodnie w tym języku. Możemy awansować na najwyższe w naszej firmie stanowisko i czuć się nieudacznikiem, uzurpatorem lub po prostu wypalonym i nieszczęśliwym człowiekiem. Pogoń za liczbami może wywieść nas w miejsca, w których wcale nie chcemy się znaleźć.

Parametry, zwłaszcza gdy spadają lub są na niedościgłym dla nas poziomie, dostarczają nam motywacji negatywnej, przysłowiowego bata. Ryzykujemy to, że rozwój motywowany będzie u nas nie z miłości do siebie, ale z niechęci. Zabieramy sobie jeden z najważniejszych czynników zmiany – zachwyt. Mózg rozwija się w zależności od tego, co i w jaki sposób stymuluje jego zachwyt – zauważył neurobiolog Gerard Huther. Myślę, że zdanie to dotyczy nie tylko mózgu, ale wszystkich aspektów nas. Parametryzowanie zaś aktywizuje – w miejsce zachwytu – napięcie, niepokój i ocenę.

Parametryzowanie rozwoju to również jego przycinanie. “Każdy z nas musi być tym, kim może być” – napisał kiedyś Abraham Maslow, jeden z psychologów humanistycznych. Jeśli odnosimy się do zewnętrznych, narzuconych miar przestajemy słuchać swojego wnętrza [zarówno ciała, jak i umysłu] i możemy osiągnąć mniej niż możemy lub więcej niż pozwala nam nasza wewnętrzna struktura. I o ile osiąganie mniej wydaje nam się oczywistą stratą, to rzadko myślimy o tym, że osiąganie PONAD nasze możliwości to również strata. Wierzę głęboko, że niemal każdy z nas może mieć fizycznie zadbane ciało, nie każdy jednak może zostać zawodowym sztangistą. Nawet jeśli jego mięśnie podołają temu zadaniu, to możliwe, że ciało [i nie tylko] poniesie ogromne koszty tego sparametryzowanego celu. Ufam, że wielu z nas może wykonywać ciekawą pracę, nie dla każdego z nas jednak odpowiednia będzie aktywność w roli zaangażowanego społecznie działacza na Bliskim Wschodzie. Owszem, możliwe, że osiągniemy ten cel, ten parametr, ale zapłacimy koszta, np. w postaci załamania nerwowego.

Podkreślę jeszcze raz: nie uważam, by parametry były tylko złe. Dobrze jednak, jeśli stale monitorujemy, czy ich wpływ dobroczynny przewyższa straty, jakie parametryzowaniu nieuchronnie towarzyszą. Od czego zatem zacząć taki zdrowy “parametrowy” balans?

Słuchaj siebie. Słuchaj swojego ciała, swojego samopoczucia i również… swojego życia. Czy dzięki temu, co robisz dla swojego rozwoju – czujesz się lepiej, zdrowiejesz, a Twoje życie staje się takim, jakim warto żyć? Celowo nie wymieniłam w tym szeregu pytań tych, które dotyczą naszych myśli. Nasze myśli, zwłaszcza, jeśli przyzwyczailiśmy je do parametryzowania, będą chciały od nas więcej, lepiej, drożej [lub taniej], szybciej i bardziej prestiżowo. Ucz się zauważać te popychające Cię do przodu myśli i… nie zawsze na nie reagować. Nie ignoruj jednak sygnałów, które docierają do Ciebie innymi kanałami. Bądź uważny na to, co Ci służy. I kiedy przekraczasz cienką linię, gdy rozwój w danym kierunku będzie już okrucieństwem wobec siebie.

Nie instrumentalizuj wszystkiego, co związane z Twoim rozwojem. Szkolenie zawodowe nie jest tylko po to, byś dostał awans. Stosowanie diety to nie tylko narzędzie do tego, byś schudł/a. Terapia nie jest tylko po to, by wrócił do Ciebie Twój partner. To, że rozwijasz się, dbasz o siebie to cel sam w sobie. To akt miłości i szacunku do samej/samego siebie. A stan pełnego szacunku bycia w kontakcie ze sobą jest jednym z najwyższych i najważniejszych celów, jakie możemy osiągnąć w życiu.

Zaciekaw się sobą, zamiast narzucać sobie, jaki/a masz być. Swego czasu sporo pracowałam warsztatowo lub coachingowo z pracownikami. Teraz częściej spotykam się z ludźmi w moim gabinecie psychoterapeutycznym. Zarówno klienci coachingu, jak i psychoterapii zawsze przychodzą na terapię z celem [z parametrem]. Cel to bardzo ważny punkt wyjścia. Jako że powstaje on jednak w stanie, w którym nie mamy pełni dostępu do swoich zasobów czasami okazuje się nie być punktem dojścia. Na końcu procesu czeka na nas bowiem coś innego, ale możliwe, że bardziej odpowiadające naszym potrzebom. Ktoś, kto wykupuje u dietetyka dietę, może chudnąć bardzo powoli, ale za to lepiej spać, mieć więcej energii, a może i nawet bardziej kochać swoje ciało. Gdy zaczynałam swoją przygodę z taichi myślałam, że wybieram sobie formę fitnessu, dzięki, której odbębnię obowiązkowe, choć nie aż tak męczące kilka godzin ruchu w tygodniu [oczywiście liczyłam na poprawienie swoich parametrów]. W rzeczywistości stałam się bardziej świadoma mojego ciała, powiązań między nim a moim umysłem. I nagle przestałam mierzyć tygodniowe godziny ruchu. Wiem, że ciało się o nie samo upomni. Zaciekawmy się tym, co wydarza się po drodze naszego rozwoju, gdy odkładamy na bok mierzenie tego.

Zwolnij. Jest czas na działanie i zatrzymanie się, by poczuć wdzięczność za to, co masz. Doceniaj małe osiągnięcia. Wykorzystuj to, co już masz. I nie bój się, że się rozleniwisz. Gdy będziesz blisko siebie usłyszysz, czego najbardziej dla swojego rozwoju potrzebujesz. I będzie Ci naprawdę trudno to zignorować.

Trzymam kciuki za Wasz mądry rozwój!

Sabina Sadecka

 

Artykuł ukazał się pierwotnie w czasopiśmie Benefit.