Our minds are busy places.
Ross White

Bądź świadoma reakcji emocjonalnych rodzących się w twoim wnętrzu. Być może twoje wewnętrzne odczucia emitują pogłos smutku, strachu lub złości. Wystarczy je zauważyć, nazwać, pozwolić, by uwaga spoczęła na nich, i spokojnie obserwować, rezygnując z ich oceny.
Wendy T. Behary, „Rozbroić narcyza”

Są oczywiście w terapii słowa, potoki słów. Są historie, pytania i uważne wsłuchiwanie się w terapeutyczne odpowiedzi. Ale równolegle – od pierwszej sekundy pierwszego spotkania – zaczyna się uczestnictwo w terapii naszych zmysłów. Będziemy mieć podczas pierwszej sesji oczy szeroko otwarte, słuch wytężony (nie tylko na słowa!), dotyk wrażliwy, będziemy poszukiwać zapachów, a może i smaków (choć smak to z reguły chyba jeden z bardziej opuszczonych zmysłów w terapii). Poczujemy też – świadomie lub zupełnie nie – reakcję naszych organów wewnętrznych na osobę terapeuty i sytuację bycia w terapii (mocne bicie naszego serca, ruchy jelit, ból w okolicach klatki piersiowej lub reakcje zupełnie odwrotne). Odczytamy również ekspresowo naszą postawę ciała i podkorowe obszary naszego mózgu zadecydują na jej podstawie, czy możemy terapeutę wpuścić na pokład naszego życia, czy lepiej szukać dalej. Obok tego, co słać będą do układu nerwowego nasze zmysły, uruchomi się arsenał – niekoniecznie uświadomionych – wspomnień. I porównywanie ich z tym, co się właśnie wydarza w terapii będzie dla nas o wiele ważniejsze niż renoma terapeuty lub to, co nam o (i na) terapii opowie.

Ale rola zmysłów się tu nie skończy. One będą z nami cały czas, podczas każdej sesji, a nawet wspomnień tychże sesji. Na fotelu w terapii może być nam przecież tak niewygodnie (ale nie zawsze lub tylko do/od jakiegoś momentu), bywa, że uwiera krawat lub telefon schowany w kieszeni (ale poza nim zupełnie nam one nie przeszkadzają), niektóre słowa terapeuty są wypowiedziane za głośno, ale są i takie, których nie jesteśmy w stanie dosłyszeć (choć zadane kilka razy i to na przestrzeni wielu sesji). Terapeuta lub terapeutka mogą nam przypominać z wyglądu dawną nauczycielkę, znajomą sprzed lat, no i oczywiście – klasyk klasyków terapeutycznego gabinetu – ojca lub matkę. Gabinet ma swój specyficzny zapach, kolorystykę, przywiązujemy się do faktury fotela lub odgłosu tykającego zegara. I do widoku za oknem. Lub nawet widoku ulic po drodze do gabinetu. Terapia może nam się też kojarzyć ze smakiem i zapachem kawy wypitej chwilę przed – zawsze w tym samym miejscu. Lub niefortunnym potknięciem, które miało miejsce przy opuszczaniu gabinetu. I oczywiście z tym wszystkim, co oferuje nam reakcja stresowa lub reakcja spokoju naszego ciała – koniecznością natychmiastowego oddania moczu, zaciskaniem szczęk lub głębokim odprężeniem ciała i machaniem sobie swobodnie nogami.

Nie inaczej jest po drugiej stronie terapeutycznej relacji. Jesteśmy (my, terapeuci) wrażliwi na zmianę tembru głosu klienta, gdy mówi o – z  pozoru błahych wydarzeniach z ostatnich dni lub prawie niezauważalne mrugnięcia oczyma, gdy na arenie opowieści pojawia się ta a nie inna postać z jego życia. Nasze wewnętrzne radary stale monitorują komfort, jaki mamy – lub nie – w kontakcie z klientem i jak bardzo nasze ciało czuje się stresowo przy nim pobudzone lub jak bardzo ten stres odpuszcza.

Często zmysły podejmują decyzję za nas (np. czujemy napięcie na myśl o powrocie na terapię i pozwalamy temu napięciu odwieść nas od telefonu do terapeuty i umówieniu kolejnej wizyty) lub pozwalamy decydować umysłowi bez kontaktu z tym, co podpowiada ciało (np. ignorujemy czytelne znaki tego, że drugiej stronie nie można zaufać, by „nie wyjść na osobę kapryśną i niezdecydowaną”). Terapia stwarza jednak możliwość uszanowania obu tych rzeczywistości i posłużeniu się nimi w nowy dla nas sposób. Zamiast zamykać nasze doświadczenie w języku otwieramy się na to, co się dzieje z nami tu i teraz. Przestajemy być „osobą z zaburzeniem lękowym”, w miejsce tego otwieramy się na lęk, który do nas przychodzi (ale i odchodzi), na spokój, który pojawia się po nim i na wiele innych emocji. Zamiast oceniać – dostrzegamy. Zamiast przewidywać i analizować – odnotowujemy. W miejsce „wiem” pojawia się „jestem zaskoczony/a”. Zamiast potwierdzenia tego, co od lat sobie o sobie opowiadaliśmy – niemożność znalezienia na to, co się w terapii (lub życiu) wydarza słów. I to właśnie tam – gdzie wychodzimy poza język i opowieści, otwierając się równocześnie na wszystko, co wokół i w nas – zaczynają się największe terapeutyczne zmiany, tam, gdzie klient „patrzy na życie jako na doświadczenie, które przynajmniej trochę różni się od historii, jakie opowiada nam o nim umysł” (Hayes, Strosahl, Wilson, 2013). Uwalniamy się od tego, co Wendy Behary w „Rozbroić narcyza”  nazywa „upodobaniami stłoczonymi w umyśle”. Detronizujemy wszechpanujący umysł linearny, robiąc miejsce na uwalniający nas quiet mind.

I to właśnie przy tej otwartości umysłu zdarzają nam się prawdziwie transformujące olśnienia. Nie te rozumowe, wygładzone, spójne z tym, co włożyła nam do głowy kultura i lata upartego powtarzania tych samych przekonań („nie dam sobie rady sama”, „muszę pracować więcej, by żyć dostatnio i bezpiecznie”), ale głęboko poruszające i zaskakujące. Raczej prawo- niż lewopółkulowe. Zauważamy – doświadczając ich – wcześniej niezauważone. Upraszczamy skomplikowane. Doświadczamy mądrości, choć niekoniecznie racjonalności. Mniej rozumiemy, więcej uświadamiany sobie. Bywa to przyjemne, choć również – uwaga! –  i mocno niekomfortowe (trochę jak w filmie „Matrix”, gdy Neo dowiaduje się od Morfeusza, że tak bardzo bolą go oczy, bo nigdy wcześniej ich nie używał).

Nie ma na te momenty wyplątania z własnego umysłu jednego obowiązującego dla wszystkich przepisu. To raczej codzienne uwrażliwianie się na to, co w nas samych i wokół nas. Wchodzenie w nowe doświadczenia, zamiast przecierania starych ścieżek. Akceptacja tego, co przychodzi. Oglądanie myśli jako myśli, a nie kawałków rzeczywistości.

Przez lata oglądania tych momentów w terapii nauczyłam się, że wewnętrzna zmiana w postrzeganiu manifestuje się też na zewnątrz. Bywa zatrzymaniem w słowotoku, chwilowym lękiem, po którym przychodzi spokój, zaskoczeniem, szukaniem słów, które się nie znajdują (ale i nie zawsze są potrzebne). To taki moment, w którym spotyka się promienność, cisza, delikatność i puszczenie tego, co wewnętrznie spinało nas wiele lat. To doświadczenie na wskroś – nomen omen – sensoryczne. Takie, którego nie przeoczy nikt siedzący w gabinecie terapeutycznym. Doświadczenie, które jest też jedną z największych nagród w terapii – zarówno dla klienta, jak i terapeuty.

I to nie koniec zmian. Wbrew pozorom jest to dopiero początek. Początek początków. Powolnego kroczenia w stronę własnych wartości wykorzystującego nową świadomość. Zaangażowania w budowanie życia opartego na tym, co ważne, a nie na tym, co pozwoli nam uniknąć tego co niewygodne. Dostrzegania pogłosów emocji i decydowania, jak użyć to, co płynie do nich z ich strony do budowania życia, którym warto żyć.

Trzymam kciuki za Wasze odkrycia i za to, co potem. Niech – parafrazując Christiana Bobina –  Wasze życia jaśnieją zmieniającą Was niezrozumiałością.

Sabina Sadecka