Zastanawialiście się kiedyś nad tym, jakim wyzwaniem może stać się dla niektórych z nas przyjęcie diagnozy: jesteś zdrowy/ jesteś zdrowa? Przypomina mi się w związku z tym historia pewnej kobiety, jednak zanim o tym, chciałabym zaprosić Was do pewnego ćwiczenia.

Spróbujcie odpowiedzieć sobie na pytanie: „Co dzieje się w waszym życiu, co chcecie, żeby nadal się działo?” Proste? Na pewno?

Prawdopodobnie znacznie sprawniej poszłoby nam wymienienie obszarów problemowych naszego życia. Codziennie opowiadamy o nich znajomym, codziennie omawiamy je w pracy, obserwujemy u naszych dzieci. Co mogłoby być inaczej, co mogłoby być lepiej, czego mogłoby być więcej lub mniej czego brak. Rośniemy, jest więc zrozumiałe, że co jakiś czas aktualizujemy nasze potrzeby, wymieniamy je na inne, szukamy najlepszego rozwiązania dla życiowych wyzwań. A jednak…

A jednak rozpocznę od nowego akapitu, ponieważ to, o czym chcę Wam napisać może okazać się dla Was trochę niewygodne. Podobnie, być może, jak niewygodne było, swego czasu, dla mnie. Im dłużej się jednak nad tym zastanawiam, im częściej stosuję w pracy, tym bardziej się rozluźniam i tym spokojniejsze są moje relacje z innymi.

Ale najpierw historia.

Historia Anny

Anna przyszła na konsultację psychologiczną i pierwsze jej słowa brzmiały: jestem trzeźwą alkoholiczką, nie piję od siedmiu lat. Potem opowiedziała historię o tym, jak przeszła kilkuletnią terapię w poradni leczenia uzależnień i w zasadzie wszystko w jej życiu jest teraz takie, jak chciała. Dzięki terapii, jak mówiła, odzyskała życiową odwagę, stworzyła dobrą rodzinę, trochę może ma trudności z dorastającym synem, ale w zasadzie to nic takiego. W pracy czuje się doceniana, robi to, co lubi. Trochę maluje, ma oddanych przyjaciół. Mąż jest naprawdę fajnym facetem, jednak… Jednak, Anna czuła się wewnętrznie popsuta. Niepokoiła ją diagnoza, którą otrzymała lata wcześniej i martwiła się, że nosi w sobie poczucie wstydu, trochę może przekonanie o byciu gorszą, nie w pełni sił życiowych. Nie czuła się komfortowo, informując przyjaciół, czy rodzinę o swojej chorobie, tak przecież, społecznie, źle widzianej. Na koniec zapytała, czy może podjąć terapię, „bo na pewno jest jeszcze wiele rzeczy do naprawienia, a ja nie chciałabym czegoś przegapić”.

Terapeuta wysłuchał Anny, po czym opowiedział jej taką przypowieść:

Do starej, mądrej kobiety przyszła zlękniona, zraniona dziewczyna i poprosiła o pomoc:
– Stara kobieto, co mam zrobić, żeby pozbyć się lęku, chciałabym żyć w spokoju i harmonii, jednak nie potrafię, lęk paraliżuje mnie i w dzień i w nocy.
Stara kobieta rzekła na to:
– Jeśli rzeczywiście chciałabyś znaleźć rozwiązanie dla swoich trosk, udaj się w podróż do ciemnej jamy niedźwiedzia. To będzie trudna droga. Będziesz musiała przejść przez góry i wąwozy, przez lasy i łąki aż odnajdziesz grotę, a w niej niedźwiedzia. Będziesz musiała znaleźć sposób, żeby wyrwać z jego sierści kłębek włosia i wrócić z nim do mnie. Wtedy zdradzę ci, na czym polega sekret spokoju i siły.
– Tak zrobię – powiedziała dziewczyna i wyruszyła w drogę. Szła przez góry i wąwozy, jej stopy były okaleczone, ciało zmęczone, szła długo przez ciemne lasy i dzikie łąki, owady kąsały ją, wiatr smagał, burze nie dawały jej spać. Kiedy dotarła do groty i zajrzała do środka, zobaczyła, że grota jest pusta. Zdziwiona, wróciła do starej kobiety i zapytała:
– Stara kobieto – zrobiłam wszystko, co mi nakazałaś, przebyłam bardzo długą i trudną drogę do groty niedźwiedzia, nie mogłam jednak przynieść ci jego sierści, bo grota była pusta. Jak więc poznam sekret siły i spokoju?
– Właśnie go poznałaś – odrzekła ona. I odeszła do swoich spraw.

Anna otrzymała w prezencie tę opowieść – otrzymała jednak jeszcze coś. Kończąc spotkanie, terapeuta powiedział jej, że trudno mu dostrzec w jej życiu obszary, którymi mogliby się zająć podczas terapii. „Funkcjonuje pani zupełnie dobrze. Najwyraźniej jest pani zdrowa” – powiedział.

Rozmawiałam z Anną kilka lat później. Opowiedziała mi, że trudno jej było przyjąć słowa terapeuty oraz że do tej diagnozy „Jest pani zdrowa” dojrzewała jeszcze dobrych kilka lat. Tyle też czasu trwało wymienienie w jej życiu diagnozy „alkoholiczka”, na nową, bardziej dla Anny – na tym etapie życia – użyteczną. Nowej tożsamości nie uzyskuje się wszak z dnia na dzień.

Daleka jestem od osądzania słuszności wybieranych dróg, służących rozwiązywaniu problemów. Wydaje mi się jednak, że takie „zamknięte” diagnozy, jak „schizofrenik”, „bulimiczka”, „alkoholik”, „niedoszły samobójca”, czy choćby „fajtłapa”, „rojber”, czy „nieuk” więcej mogą nam zabrać, niż dać. Zabierają to, co znajduje się poza obszarem problemowym – to, co silne, co mocne, co – być może – przez jakiś czas pozostawało niezauważone i niedocenione. Takie diagnozy wydają się wypełniać człowieka od stóp do głów, zaczyna on definiować się przez nie, dopasowywać elementy podobne do opisu, by diagnozę wzmocnić i uzasadnić. Trudno wtedy pamiętać, że jest się kimś więcej, niźli diagnozą.

Dlatego, niezależnie od tego, jaki opis siebie w swoim życiu uzyskaliście, chciałabym zachęcić Was do tego, by, choćby dla małego eksperymentu, zamienić znaną Wam diagnozę na diagnozę: człowiek. Bardzo jestem ciekawa Waszego zespołu objawów…

Maria Sitarska