Niniejsza książka nie stawia buddyzmu na piedestale, dlatego też nie będziesz musiał zadzierać głowy. Zajmiemy się różnymi szczegółami Twojego życia i nauczymy się stosować w nim naukę buddyzmu. Ze wszystkim sobie poradzimy.

fragment książki

Teraźniejszość nie jest błędem. Teraźniejszość jest magią.

j.w.

Życie jest pełne cierpienia i możemy spędzić je całe próbując to cierpienie od siebie odegnać. Próby zaklinania rzeczywistości (cierpienia) zdarzają się każdemu, pewnie czytającym tę recenzję również. Definitywnie zdarzają się one piszącej do Was te słowa.

Jak zatem próbujemy uniknąć cierpienia? Oto kilka popularnych sposobów, które przewijają się w moim gabinecie psychoteraputycznym (i – co tu dużo pisać – bywa że również i w mojej głowie):

  • Nadmiernie kontrolując siebie i próbując kontrolować ludzi wokół. Mylimy kontrolę z bezpieczeństwem, a bezpieczeństwo z brakiem cierpienia. Oczywiście to wszystko do czasu, gdy coś lub ktoś nie pokaże nam, że – jak mówi przysłowie: “kiedy chcesz rozśmieszyć pana boga, powiedz mu o swoich planach”;
  • Wycofując się z zagrażających nam rzeczy, nie angażując się w nowości (to oczywiście jedna z wersji punktu poprzedniego);
  • Zaprzeczając rzeczywistościchyba sposób na unikanie cierpienia najsmutniejszy i najbardziej kosztowny –  zbudować sobie rusztowanie, które zasłoni nam wszystko co poza nim, a dodatkowo jeszcze pomylić to rusztowanie z fundamentami.
  • Uzależniając się – od substancji psychoaktywnych, innej osoby, pracy, bycia ciągle zajętymi…

Lodro Rinzler w “Przychodzi Budda do baru”  proponuje, by nie próbować omijać cierpienia. Po pierwsze nasz wysiłek i tak pójdzie na marne, bo żyć bez cierpienia się po prostu nie da. Po drugie – walka z bólem tylko ten ostatni potęguje. Bardziej skuteczne może być przyjrzenie się mechanizmom uruchamiającym cierpienie i… zaakceptowanie ich. Cierpienie to bowiem tylko efekt uboczny naszego poczucia ja. Im zatem mniej się przywiążemy do tego, kim jesteśmy, tym łatwiej będzie nam cierpienie zaakceptować.

Dla człowieka Zachodu buddyjskie nauki, zaproponowane przez Lodro Rinzlera, brzmią jak herezje. Zachód lubi “ja” i nie wyobraża sobie życia bez niego. Od kołyski uczy się nas, czym różnimy się od innych, co czyni nas jednostkami wyjątkowymi. Posiadanie “ja” wydaje nam się być gwarantem życiowego szczęścia. “Jestem kobietą, jestem psycholożką, jestem Polką, jestem…”. To takie komfortowe zamknąć siebie w szufladkach. Według psychologii buddyjskiej jest jednak zupełnie odwrotnie. Im mniej “ja” w nas samych, im też większe poczucie łączności z innymi, tym większy spokój i tym bliżej do nirwany.

Nie wiem, czy buddyzm ma rację, od lat jednak staram się dać mu szansę. Zwłaszcza gdy prezentowany jest w takiej wersji jak w książce “Przychodzi Budda do baru”, czyli zupełnie świeckiej.

Kilka lekcji z książki Lodro Rinzlera:

  • Najlepszym sposobem poradzenia sobie z najtrudniejszymi emocjami jest zanurzenie się w nich;
  • Kontemplacja własnej śmierci może nam pomóc przeżyć życie lepiej;
  • Oświecenie to nic innego jak codzienne rzeczy i sprawy jeszcze nieubarwione naszymi nadziejami i obawami;
  • Nadzieja – jako część składowa oczekiwania – jest przyczynkiem naszego cierpienia [stale to mielę w głowie i już sama nie wiem, co o tym myśleć, psychologia Zachodu tak umiłowała sobie przecież nadzieję];
  • Nie jestem na pewno tym, kim byłam 10 lat temu, to kim ja tak naprawdę jestem? [i tu też mam dysonans, bo przecież poczucie ciągłości istnienia ratuje nam często życie lub przynajmniej zdrowie psychiczne];
  • Mądrość nie przychodzi z zewnątrz, ona stale jest w nas i czeka na przebudzenie;
  • Buddysta też może pójść do baru :]

Czytajcie Lodro! Czytajcie w ogóle. A potem zanieście wyczytane lekcje do Waszych żyć. Tego Wam wraz z końcem tej recenzji życzę.

Lodro Rinzler, Przychodzi Budda do baru. Pokoleniowy przewodnik życiowy. Sensus.