Wtrącanie się w to w jaki sposób inni dorośli wychowują swoje dzieci jest mocnym ruchem, który zwykle wywołuje dużo emocji. I słusznie – dzieci funkcjonują w pewnym stworzonym przez rodziców, mniej lub bardziej spójnym, systemie nakazów, zakazów, wsparcia, który nie jest nam znany, i którego widzimy tylko mały wycinek, wyrwany z kontekstu, kiedy angażujemy się w jakąś sytuację. Do tego, cokolwiek by się nie działo, mają wyjątkowy kontakt z rodzicami, potrzebują wierzyć w ich niezachwiane dobro i pozytywne intencje; rodzice są dla nich jak półbogowie, których zadaniem jest cały czas wspierać kiełkowanie delikatnych łodyżek.

Jest jednak jeden wyjątek, który, moim zdaniem, usprawiedliwia nasze wtrącanie się, a nawet jesteśmy do niego zobowiązani. To sytuacja, kiedy jakieś dziecko jest uderzane, bite. Miażdżąca dysproporcja siły fizycznej, psychicznej, władzy, zależności między dzieckiem i dorosłym daje nam wtedy mandat do tego, żeby natychmiast stanąć w jego obronie, bo ono samo jest w takiej sytuacji zupełnie bez szans w starciu z dorosłym. W momencie kiedy dziecko dostaje klapsa od rodzica czuje się zwykle upokorzone, smutne, przestraszone i kiedy doświadcza którejś z tych emocji to właśnie rodzic powinien mu służyć jako bezpieczna baza, w której może szukać ukojenia. Kiedy to on sam je krzywdzi powstaje w jego głowie i w sercu wyrwa jak lej po bombie, niemożliwa do ogarnięcia – dziecko nie może w pewnym sensie dopuścić do siebie myśli, że to kochający je tata lub mama, którzy mają je chronić zadają ból – te niemożliwe do pogodzenia sprzeczności czynią prawdziwe spustoszenie w jego psychice i stają się najczęściej podłożem trudności emocjonalnych w dalszym dorosłym życiu.

Jedynym sposobem, aby złagodzić ten cios jest czyjaś reakcja pokazująca, że tak nie powinno być. Powinien pojawić się świadek, który nazwie to co się dzieje po imieniu, przez krótką chwilę „uratuje” dziecko wysyłając jasny sygnał przeciwko tak jaskrawej przemocy. Jeśli do takiej sytuacji dochodzi w domu, może być to drugi z rodziców, ciocia, wujek, opiekunka. Jeśli w przestrzeni publicznej – może być to każda i każdy z nas.

W ostatnich czterech latach byłem świadkiem dwóch takich zdarzeń. Pierwsze miało miejsce na plaży. Babcia dała klapsa 3-letniej, maleńkiej wnusi, która marudziła, bo nie chciała oderwać się od zabawy, żeby już zbierać się do domu. Ciśnienie od razu mi skoczyło, ale postarałem się przez zaciśnięte gardło powiedzieć jak najbardziej zdecydowanym, głośnym głosem, który i tak drżał mi z przejęcia i strachu na to, jak zareaguje ta kobieta, czy mnie nie zaatakuje za to co robię: „Proszę jej nie bić. Nie wolno bić dzieci” – „Wcale tego nie zrobiłam, nie uderzyłam jej!” odkrzyknęła powoli odchodząc ze sterroryzowaną, wstrząśniętą wnuczką, ale widać było, że moje słowa dotknęły ją i uprzytomniły co się zadziało. – „Uderzyła ją pani, widziałem!” odpowiedziałem, zszokowany jej odpowiedzią, w pewnym sensie wygłupiony, nie będąc przez chwilę w 100% pewnym tego, co przed chwilą widziałem. Nikt inny nic nie powiedział, nie wiem nawet czy całe zajście zostało zauważone, chociaż teraz mam przeczucie, że tak. Babcia z wnuczką odeszły powoli do samochodu.

Druga sytuacja miała miejsce na zatłoczonym szlaku w górach. Schodziliśmy ze szczytu w grupie turystów. Mniej więcej 9-letni chłopiec skakał podpierając się od czasu do czasu znalezionym po drodze kijem. Denerwowało to jego mamę, która kilka razy go upominała, żeby tego nie robił „bo zrobi sobie krzywdę”. W którymś momencie, kiedy był blisko i znowu w jej odczuciu zrobił jakiś niebezpieczną ewolucję w nagłym wybuchu złości usiłowała go kilka razy kopnąć i raz jej się to udało. „Nie wolno bić dzieci!” wystrzeliliśmy nieomal jednocześnie z moją żoną, i schodziliśmy dalej w nieprzerwanym rytmie podskakiwania na skałach i korzeniach drzew. Kiedy ją mijałem poczułem od niej woń alkoholu. Mimo tego i tym razem widać było, że szybko zmieniła swoje nastawienie do syna oraz (w przenośni, ale zdaje się, że i dosłownie) szybko wytrzeźwiała. Biedny chłopak, zdaje się przyzwyczajony do awantur wszczynanych przez matkę zaczął ją uspokajać i tłumaczyć ściszonym głosem, żeby „nie robiła tu awantury”. Przez kolejnych 10 minut schodziliśmy blisko siebie bez słowa, ale ze świadomością tego, co przed chwilą się wydarzyło.

Wydaje mi się, że warto reagować nawet w tak, wydawałoby się, niewielki sposób. Że to oczywiście nie ratuje całego życia tych dzieci, ale pozwala przynajmniej przypomnieć rodzicom, co strasznego robią, daje szansę na ocknięcie się, a dzieciom poczuć, że świat się nimi opiekuje, że to co w środku przeczuwają, że takie sytuacje nigdy przenigdy nie powinny mieć miejsca, to rzeczywiście prawda i wspomnienie takiej sytuacji, że ktoś je przez moment uratował, może być w przyszłości jak przyczółek nowej świadomości, która sprawi, że nauczą się opatrywać swoje rany i nie będą ich zadawały swoim własnym dzieciom. W przeciwnym razie, poza wieloma innymi negatywnymi konsekwencjami, maleńkie ofiary biorą winę na siebie, co znacznie utrudnia w dorosłym życiu korzystanie ze zdrowego niezachwianego poczucia własnej wartości i prawdziwego, głębokiego troszczenie się o siebie.

Maciej Gendek