Przypominam sobie, jak podczas pewnego odosobnienia medytacyjnego instruktor zaproponował nam jedno z tych dziwnych ćwiczeń, w których mistrzowie medytacji są znakomici. Zebrał nas wszystkich w kółku. Potem poprosił, żebyśmy zrobili krok do przodu. Po kilku sekundach ciszy powiedział: „A teraz spróbujcie nie zrobić tego kroku”. Nigdy nie słyszałem, a przede wszystkim nie przeżyłem nic bardziej frapującego na temat daremności naszych pragnień, by przeszłość była inna. Przede wszystkim zaś nigdy nie zrozumiałem równie wyraźnie różnicy między nauczaniem przez słowa i przez doświadczenie. W moim zaskoczeniu i zakłopotaniu, w wahaniu i wzburzeniu mojego umysłu, w moim ciele, które nie wiedziało, co robić, zostało przekazane wszystko o niemożliwości wymazania tego, co się stało, i bezużyteczności żalu.

Christophe Andre’, „Medytacja dzień po dniu”

 

Nasz mózg jest organem uczenia się. To jego – prawie! – najważniejsza funkcja. Ustępuje ona jedynie tej związanej z ruchem*. Mózg jest zatem organem, który ma nam umożliwić – po pierwsze – poruszanie się,  po drugie  zaś –  skuteczną adaptację  do zmieniającego się środowiska. Sposoby, w jakie reagujemy na zadania, wyzwania, problemy i nowości tworzą mapę, z jaką poruszamy się w podróży zwanej życiem. A że mapa to nie to samo, co terytorium i zawsze będzie w dużym stopniu jedynie tego terytorium uproszczeniem, to uszczegóławianie jej, poszerzanie i weryfikowanie pozwala nam żyć lepiej i pełniej. Ktoś zaś, kto do nawigowania po swoim 20-, 30-, 40- [i dalej] letnim życiu używa map, które stworzył w wieku lat kilku lub kilkunastu, skazany jest na życie nieadekwatne do swoich potrzeb. I [potencjalnie] pełne cierpienia.

Sztywne mechanizmy reagowania na rzeczywistość oznaczają sztywność nas samych. A te bardziej zróżnicowane znamionują elastyczność naszej osobowości. Jak zatem zmieniamy swoje egzystencjalne mapy? Innymi słowy – jak zmieniamy sami siebie? Co sprawia, że przebudowujemy swój mózg tak, by był bardziej wyczulony na terytorium, a nie stare mapy?

Odpowiedź na powyższe pytania odnajdziemy między różnymi piętrami naszego mózgu, od tego najstarszego [tzw. gadziego], przez piętro pośrednie [emocjonalny mózg starych ssaków], aż po to najmłodsze [czyli racjonalny mózg nowych ssaków]. Mózg gadzi jest najmniej podatnym na zmiany obszarem naszego mózgu. To on pozwala nam zachować podstawowe funkcje życiowe. Pełni on przy tym rolę skrzynki, w której lądują odczucia z całego ciała i narządów zmysłów i to na tym poziomie decyduje się, które bodźce powędrują dalej. Jaak Panksepp, amerykański neurolog,  porównuje tę część naszego mózgu do komputerowego  ROM-u [read-only memory]. ROM to [za wikipedią]  “pamięć tylko do odczytu programowana w trakcie produkcji, […] z której dane można tylko odczytywać, natomiast zapis jest niemożliwy albo może wymagać dodatkowych czynności lub sprzętu ”. Podobnie jest z ludzkim mózgiem, zmiana mapy stworzonej przez gadzi mózg jest bardzo trudna, ale jednak możliwa w odpowiednich okolicznościach. Mózg emocjonalny lub inaczej mózg starych ssaków zawiera m.in. nasze [niewerbalne] mapy emocjonalne. Jest on – według Pankspeppa – mniej sztywny niż mózg gadzi, ale nie tak znów plastyczny w obliczu zmian jak kolejne pięterko mózgu – mózg racjonalny. Ten ostatni, reprezentowany przez korę nową, odpowiada za naszą werbalną refleksję, samokontrolę i wg Sapolsky’ego [autora książki “Dlaczego zebry nie mają wrzodów”] skłania nas zawsze do wybrania trudniejszej, ale za to długofalowo dla nas korzystniejszej drogi.

Mózg racjonalny [czyli ten produkujący myśli i oceny tego, co się z nami dzieje] jest najbardziej zainteresowany naszą zmianą i często uważa się za agenta zmiany. Komu z nas nie zdarzyło się pomyśleć: “Od jutra będę jeść zdrowiej” i wierzyć, że ta deklaracja wystarczy :).  Jednak zmiany proponowane tylko z poziomu mózg racjonalnego są bardzo krótkotrwałe. Kto z nas nie ma na koncie sytuacji, w  której podejmował bardzo rozsądną i opartą na najrzetelniejszej wiedzy decyzję o zmianie nawyków na np. bardziej prozdrowotne, po to tylko by po kilku dobach, godzinach, minutach… wrócić do starych przyzwyczajeń.  Im jednak więcej pięterek mózgu zaangażowanych w zmianę, tym dla nas lepiej. Doświadczenia uruchamiające trwałe i głebokie zmiany to te, które uaktywniają cały mózg [piętro gadzie, emocjonalne i racjonalne]. Według Daniela Siegla, autora książki “Psychowzroczność” refleksja, która gwarantuje nam trwałą zmianę musi poruszyć równocześnie korę przedczołową [hamującą ona m.in. intensywne stany emocjonalne], przedni zakręt kory obręczy [przetwarza informacje m.in. w przypadku sytuacji konfliktowych lub zupełnie dla nas nowych], ciało migdałowate [nasz wewnętrzny radar sytuacji niebezpiecznych, odpowiada też za przetwarzanie informacji w sferze kontaktów międzyludzkich] oraz obszary podkorowe [nieuświadomione, zautomatyzowane, odpowiadające m.in. za nasze reakcje emocjonalne] [za: Efrat Ginot, „The Neuropsychology of the Unconscious”] .

Przykładem refleksji uruchamiającej wszystkie piętra mózgu będzie m.in. tzw. “felt sense” **. Termin ten ukuł amerykański psychoterapeuta Eugene Gendlin, nazywając tak wiedzę o  sobie, którą wyciągamy z doświadczenia, w szczególności wrażeń płynących do nas z naszego ciała, a nie opisu dostarczonego nam z zewnątrz.  Pojęcie “felt sense” zahacza nieco o – przynależne szczególnie psychodynamicznemu nurtowi terapii – pojęcie “wglądu”. Wgląd oznacza uświadomieniem sobie swoich starych wzorców reakcji, niesłużących przekonań etc., któremu towarzyszy intensywne poruszenie emocjonalne. Do wglądu potrzebujemy jednak jedynie dwóch, wyższych, obszarów mózgu: części myślącej, tzw. kory nowej  i jego emocjonalnej części, układu limbicznego (podczas, gdy – jak wspomniałam – “felt sense” angażuje cały nasz mózg). Zaryzykuję też stwierdzenie, że przeciwieństwem wglądu [a tym bardziej „felt sense’u”] są ruminacje -czyli nawracające myśli, które nie rozwiązują żadnego problemu, a wręcz przeciwnie – umacniają go. Mózg, który ruminuje, to mózg niezintegrowany. Ruminacje zaś są przykładem bardzo starych, zużytych map, które próbujemy użyć do tego, by udowodnić sobie, że nie odbędziemy już żadnej podróży po terytorium, jakim jest nasze życie.

Postaram się Wam różnice między tymi trzeba zjawiskami zobrazować na przykładach. Wyobraźmy sobie, że doświadczamy ogromnego gniewu na to, że nasz współpracownik zapomniał zamówić katering na szkolenie. Jeśli w tym samym momencie jesteśmy w stanie spojrzeć na swój gniew z boku i zobaczyć, jak [przykładowo] bardzo dziwne jest wybuchanie gniewem z powodu takiej drobnostki – znajdujemy dla swojego uczucia nowy kontekst  [zamiast “to naturalne, że się gniewam”, może przyjść do nas myśl “to ciekawe, że aż tak bardzo mnie to rozgniewało”]. I wtedy właśnie doświadczamy wglądu. Gdy zaś budzimy się rano, pozwalamy sobie na moment spokojnego wypicia porannej kawy i nagle dociera do nas, że nie jesteśmy w stanie pójść tego dnia do pracy, ani żadnego innego. I piszemy – w absolutnym poczuciu spokoju – wypowiedzenie, po to by zacząć zupełnie nowy rozdział życia, wtedy najpewniej korzystamy z felt sense. Gdy zaś powtarzamy sobie codziennie jak bardzo nienawidzimy swojej pracy, po to tylko by codziennie chodzić do niej z poczuciem rezygnacji i bezsilności, wtedy mamy do czynienia z ruminacjami.

Posiadanie umysłu i ciała, które nie znają siebie samych, jak i siebie nawzajem jest dla nas, ludzi, bardzo ryzykowne. Poznawanie swojego umysłu, tekstury myśli (a nie tylko ich treści), znaczenia odczuć z ciała, a nie tylko ich przejawów pozwala nam – jeśli tylko robimy to regularnie – adaptować swoje stare mapy do naszego życia tu i teraz. Jądrem procesu rozwoju rzadko bowiem bywa samo poznanie, jest nim refleksyjne doświadczanie emocji zakotwiczonych w naszym ciele. Im więcej w naszym życiu sztywności, dezintegracji mózgu i ruminacji, tym bardziej stoimy w miejscu. Im więcej zapraszamy do niego eksperymentów – myślowych, emocjonalnych i tych z poziomu ciała, tym odważniejsza, ale i pełniejsza staje się nasza podróż…

***

To był najpewniej przydługawy wstęp, jak na to, by opisać Wam mój 2017 rok. Ale bez tych słów powyżej nie dałoby się napisać Wam tego, co chcę zawrzeć poniżej.

To był – przede wszystkim – rok, w którym poczułam, jaką moc ma wsłuchiwanie się w swój “felt sense”. I był to też jeden z pierwszych, w których zdecydowałam się w ogóle go posłuchać. Czasami sama sobie przeszkadzałam, ale w wielu przypadkach pozwalałam prowadzić się temu, co Paul Gilbert nazywa “wewnętrzną mądrością natury naszego umysłu”. W 2017 uczyłam się – życia i pracy – od wielkich nazwisk, ale i od ludzi, z którymi zdarzyło mi się wypić raz na pół roku filiżankę herbaty. W ciągu ostatnich 12 miesięcy porządkowałam sprawy zawodowe, ale też pozwalałam im być czasami w chaosie. Poznawałam ludzi, tych zupełnie nowych, ale też i na nowo słuchałam ludzi obecnych w moim życiu od lat. W 2017 zdecydowanie ż y ł a m swoje życie. Aktualizując mapę, która stale jest jeszcze przykurzona, ale wydaje się, że jakoś rzetelniej mnie już prowadzi.

W podróży 2017 roku zawsze miałam u swojego boku jakąś książkę. O wielu napisałam Wam tutaj właśnie . A o niektórych przeczytacie dopiero w 2018.  Były wśród nich książki czysto wiedzowe, które czytałam z całą zachłannością swojego mózgu racjonalnego (np. ta).  Były książki przełomowe, które otwierały moją głowę i serce, czyli takie, podczas których szybowałam między swoim mózgiem racjonalnym i emocjonalnym (np. ta tutaj). Ale zupełnie wyjątkowe miejsce na mojej półce ukochanych książek zajmują książki, na które odpowiadał cały mój mózg. Dyskutowałam z nimi w swoich myślach, reagowałam na nie emocjonalnie, ale równocześnie podczas lektury reagowało na nie całe moje ciało. Dla takich książkach mam swoją własną nazwę – “katarktyczne” (bywa też że nazywam je “psychoterapeutycznymi). Pozwalają  nie tylko poznawać literaturę, ale dosłownie żyć ją, uruchamiając przy okazji zmiany, na które jest się już gotowym, ale które przeczytania danej książki musiałyby na swój czas jeszcze poczekać. Katarktyczne było “Małe życie”, o którym pisałam Wam dokładnie rok temu. Od bardzo, baaaardzo :), wielu lat taką funkcję spełnia dla mnie lektura “Kobiety z wydm” Abe Kobo lub “Na wschód od Edenu” Steinbecka.

W 2017 roku zaś najbardziej (prze)żyłam lekturę “Love Warrior” Glennon Doyle. To książka tak prawdziwa, że ma się wrażenie, że jej przekaz trafia do nas niemalże poza słowami. Glennon nie chowa się za maskami, Glennon daje świadectwo. To świadectwo transformacji swojego życia. Nie naiwnej, nie powierzchownej. Transformacji, bez której nasze życie nie będzie prawdziwie nasze, ale o której zazwyczaj boimy się nawet marzyć. To książka o tym, że ból jest naszym największym nauczycielem. O wewnętrznej walce z uzależnieniami, bulimią i lękiem przed własną seksualnością. To książka odważnym wzrastaniu. O kulturze, która każe kobietom być małymi i cichymi. I o niezgodzie na to. I jeszcze o tym, czego potrzebujemy, gdy doświadczamy kryzysu. I o tym, że gdy nie wiemy, jaką decyzję podjąć, wystarczy po prostu  zrobić kolejny właściwy krok. Nie przebiegać od razu maratonu. Poczekać.

Dziękuję Ci Glennon. Dziękuję Ci roku 2017. Daliście mi piękne [felt] sensy. 

 

*O tym, że mózg – według neurobiologów –  służy przede wszystkim do poruszania nami przeczytałam w niesamowitej książce “Zasłuchany mózg”.

** Użycie “felt sense”, mimo że wywodzi się z techniki psychoterapii zwanej “focusingiem”, szybko zadomowiło się w teoriach terapii traumy i wielu praktyk pracy z ciałem.

*** W języku polskim nie przyjął się jeszcze żaden polski termin, który mógłby dobrze oddawać istotę “felt sense”. Spotkałam się z określeniami “poczucie czucia”, sama czasami posługuję się terminem “rozsądek ciała”. Edit: Kasia Rawska zwróciła mi uwagę, że w książkach Petera Levine’a felt sense tłumaczy się jako „odczute znaczenie”. Wybierzcie sobie, które Wam najbardziej pasuje. Ja zostaję na razie przy „felt sense”.

 

PS A tutaj zapoznacie się z tekstem roku 2017 – mojej wyjątkowej przyjaciółki i niezwykłej psycholożki – Marii Sitarskiej.

PS 2 Tekstów z książkami roku 2017 będzie u nas w kolejnych dniach jeszcze więcej.

 

Sabina Sadecka