To był piękny czas w moim gabinecie. Zaczynałam ją, kiedy chciałam. I kończyłam, kiedy o tym decydowałam. Mogłam wziąć urlop, kiedy potrzebowałam, ale też wcale nie musiałam nazywać go urlopem. Między spotkaniami mogłam sobie bezkarnie czytać. Albo medytować. Albo myśleć, szkicować plan terapii, notować pytania do superwizorki. Robiłam to, co kocham i do czego najlepiej się nadaję. Dostawałam przy tym od ludzi tyle dobrych słów, że ledwo mogłam je wszystkie pomieścić. Budziłam się rano z radością i zasypiałam z poczuciem zrobienia tego, co do mnie należy. Widziałam, jak ludzie kwitną, jeśli tylko nikt im w tym nie przeszkadza. Doświadczałam tyle łączności z ludźmi, że nie wiem, jak radziłam sobie bez niej – kiedyś. Płakałam ze wzruszenia i śmiałam się w głos. Milczałam zachłystując się podziwem i dumą dla tego, kto siedział naprzeciwko. Byłam też dumna z siebie. I zupełnie spokojna.
To był równocześnie bardzo trudny czas w moim gabinecie. Bałam się o czyjeś życie. Lub dowiadywałam się, że było o co się bać. Słuchałam o niewyobrażalnych stratach i życiowych huraganach. Eskortowałam do szpitala, choć to ostatnie miejsce, gdzie chciałam eskortować. Słuchałam tylu trudnych opowieści, że ledwo mogłam je wszystkie pomieścić. Wątpiłam w to, czy jestem pomocna. I czy wybrałam właściwy dla siebie zawód w życiu. Sztywniał mi kark, bolała mnie głowa, a wieczorem nie mogłam zasnąć raz lub drugi. Bałam się, że nie wiem, jak pomagać. I że żadne szkolenie nie przygotuje mnie na złożoność tego, czym mam się zajmować. Milczałam tracąc oddech i tracąc słowa, które mogłyby pomóc – komuś lub mnie samej. Byłam na siebie zła. I nie umiałam sobie wytłumaczyć, że to bez sensu.
***
Nie wiem, czy suma momentów pięknych równoważy momenty trudne. Nie wiem też, czy psychoterapeuta to zawód, do którego podejść można z kartką i sobie te wszystkie aspekty trudne i piękne po prostu podliczyć. A potem oglądać, czy nadal jestem na momentowym plusie (a może notuję stratę).
“To dziwne, że znajdują się osoby chętne do wykonywania tego zawodu. Muszą mieć jakieś mocne DLACZEGO” – dźwięczą mi w głowie usłyszane kiedyś o mojej pracy zdania. Dlaczego zatem ktoś miałby siedzieć całymi dniami z czyimś cierpieniem, skoro jest na ziemi tyle zawodów, które nas nieźle na to cierpienie impregnują?
Nie wiem, jakie jest moje “dlaczego”. Możliwe, że nigdy nie wiedziałam (możliwe nawet, że go nie ma). Nie szukam już dla mojej pracy uzasadnień. Szukam w niej wartości. I lubię na nią patrzeć jako na przyczynek do czegoś większego. I wtedy do głowy przychodzą mi zupełnie inne pytania… “Jaki sens ma twoje siedzenie godzinami z czyimś cierpieniem”. “Do czego ważnego przybliża mnie ta praca?”. “Co tym zawodem innym (i sobie) ofiaruję?”. “Co ważnego tym zawodem uszanowuję?”. “Jak tą pracą dotykam czegoś większego ode mnie?”
I gdy już odpowiem sobie na te wszystkie ważne pytanie (a odpowiadam codziennie), to jest mi łatwiej pomieścić te wszystkie trudności, które ta praca przynosi. A wtedy dzieje się magia, wierzcie mi.
I tak to u mnie. A jakie są Wasze zawodowe sensy? Przyczynkami do czego większego od Was jesteście?
Sabina Sadecka