Uczestniczyłam ostatnio w konferencji. To zdanie brzmi dość formalnie, rzeczowo, sucho. Całkiem nieadekwatnie, ponieważ rzeczona konferencja wymknęła się zręcznie mojej definicji tego słowa. Nie zmieściła się w nim. Kiedy zaczęłam to zauważać, początkowo poczułam się zbita z tropu i oniemiała, trwało to chwilę i momentami powracało. Dawałam sobie wtedy czas na obserwację z szeroko otwartymi oczyma.
Dlatego nie chcę opisywać Wam tego wydarzenia jako konferencji, ale jako podróż, taką wycieczkę, której się nie zapomina. Samo to wydarzenie natomiast stało się trafioną w punkt metaforą tego, czego dotyczyło, czyli Terapii Akceptacji i Zaangażowania oraz nauk kontekstualnych.
Przystanek pierwszy. Trochę inny survival
To skojarzenie, które pojawiło się u mnie na myśl o wykładzie i warsztacie Gracieli Rovner
o chorobach przewlekłych i wpływie stylu życia na zdrowie. Jest to oczywiście pewien rodzaj hiperboli, ale wyobrażam sobie, że podobne odczucia mogą się pojawiać w pewnej części społeczeństwa, biorąc pod uwagę, że również mój styl życia pozostawia wiele do życzenia.
Tak naprawdę są to jednak dwie nieprzystające do siebie idee. W survivalu chodzi o to, by przeżyć, umieć przetrwać w warunkach ekstremalnych, w ACT natomiast, by żyć pełnią dzięki podążaniu w kierunku wartości. Kompletnie dwie różne postawy, nastawienie poznawcze, emocje i zachowanie. Są to słowa wielu osób cierpiących na dolegliwości psychiczne – „życie staje się walką o przetrwanie”. Wtedy można faktycznie ową walkę podjąć, pozostawiając organizm w stanie wiecznej gotowości i przewlekłego stresu albo ocenić swoje siły jako niewystarczające i poddać się. Terapia Akceptacji i Zaangażowania uczy nas trzeciej opcji – akceptacji tego, czego zmienić nie możemy i działania w obszarach, które są dla nas ważne i gdzie mamy coś do powiedzenia. Ponieważ badania jednoznacznie pokazują, jak ogromny wpływ na choroby i śmiertelność w XXI wieku ma właśnie styl życia, jeśli zdrowie jest dla nas istotną wartością, potrzebna jest akceptacja wysiłku i wyrzeczeń, z jakimi związane jest dbanie o nie.
W sytuacji takich tematów nie mogło zabraknąć ruchu podczas wykładów i ćwiczeń, za co jestem niezmiernie wdzięczna, ponieważ po długim czasie uzyskałam kontakt ze swoim ciałem, także na poziomie, którego wcześniej nie doświadczałam.
Przystanek drugi. Podróż do wnętrza… siebie
Zaczęło się od podróży do wnętrza ciała, które sobie trochę poobserwowałam, a trochę poodczuwałam. Poczułam bardzo namacalnie wewnętrzny masaż oddechem i ruchem oraz dokładne umiejscowienie mojego ciała. W kwestii uważności jestem zdecydowanie krótkodystansowcem i w tym sensie konferencja stanowiła duże wyzwanie. Oswojenie hordy myśli napierającej stawało się jednak z czasem coraz łatwiejsze, dzięki częstotliwości tych momentów. Przewijały się wszędzie, od wykładów, przez warsztaty o różnej tematyce, po ceremonię zamknięcia konferencji. Za trzecim czy czwartym razem można by pomyśleć „O nie, znowu….” (i nie powiem, że nie przemknęło mi to przez głowę), jednak głębszy sens tego polegał na zaproszeniu uważności do każdej swojej aktywności. Może ona działać jak powiew chłodnego wiaterku, odświeżający nasze podejście i rozganiający coraz gęstszą chmurę myśli. Pomaga wejść też w pełen sensu kontakt ze sobą, przerywając automatyzm, a zwracając nasz wzrok w kierunku wartości, jaka stoi za naszym działaniem. Za tym, że jesteśmy na tej konferencji, na tym warsztacie, staramy się skoncentrować pomimo upału i zmęczenia.
W Terapii ACT ważnym aspektem jest elastyczność psychologiczna. By była ona możliwa, potrzebna jest nam szersza perspektywa widzenia konkretnych sytuacji, szerszy repertuar reakcji. W tym także przydatna jest uważność i świadomość. Wartościowa jest chwila spotkania ze samym sobą, ale czasem potrzebujemy do tego również drugiego człowieka, wspinającego się na swoją górę, z której może dostrzec rzeczy na naszym szlaku, których my nie widzimy. A czasem wystarczy po prostu zobaczyć go, uświadamiając sobie, że również podąża swoją drogą naprzeciwko nas.
Przystanek trzeci. W kopalni wiedzy
Terapia Akceptacji i Zaangażowania to jednak nie tylko wspaniała atmosfera, metafory, doświadczenia. Na drugim biegunie stoi twarda wiedza poparta badaniami, dzięki czemu ten model terapii jest w swego rodzaju wewnętrznej równowadze, spójności strategii, teorii oraz potwierdzonej skuteczności. W ten sposób także konferencja zachowała swój głęboko naukowy charakter, wyposażając uczestników w dopracowaną teorię, wyniki najnowszych badań oraz konkretne narzędzia terapeutyczne. Do Poznania zawitali specjaliści także spoza granic Polski, co umożliwiło nam bliższe zapoznanie się ze stanem wiedzy i interwencjami w pozostałych częściach Europy. Był bogaty program dotyczący leżącej u podstaw ACT (a mrożącej u niektórych krew w żyłach) teorii ram relacyjnych, stosowania ACT w przypadkach różnych okoliczności i trudności zdrowotnych, od bólu chronicznego, przez uzależnienie od nikotyny, po omamy słuchowe. Dawał też okazję do dyskusji i polemiki na sympozjach, w myśl głęboko demokratycznej natury samego modelu.
Osobiście mam tendencję do dawania się ponieść emocjom, poezji chwili, ujmuję to w swojej głowie (albo artykule) w pompatyczne słowa oraz często chylę czoła przed sacrum „intuicji”. Oparta na dowodach, naukowa strona ACT ściąga mnie na ziemię i uczy pokory. Ale daje też poczucie bezpieczeństwa i sensu zarówno terapeutom i pacjentom, że nasze działania nie są intuicyjne, a wszelkie techniki mają swoje głębokie uzasadnienie. Bo trzymamy w rękach i odpowiadamy za delikatne i wrażliwe ludzkie życie psychiczne.
Przystanek czwarty. Na końcu języka
Tym, co bardzo przyciąga mnie do ACT jest zatrzymanie się nad językiem i jego rolą w gabinecie
i poza nim. Język jest moją małą fascynacją, to jak – bądź co bądź – ciągi arbitralnych symboli
tudzież dźwięków nabierają w naszym umyśle kształtu, same w sobie potrafią wywołać nasze reakcje emocjonalne, a nawet fizjologiczne. Zaklęcia. Z kolei gdy staję w roli nadawcy, nie odbiorcy (czyli również teraz), ujęcie całej kaskady obrazów i odczuć w konkretne słowa jest dla mnie każdorazowym ekscytującym wyzwaniem, wiążącym się również z rozczarowaniem, że nigdy słowami owej kaskady nie doścignę.
Jednocześnie z językiem jest trochę jak z oddechem (znów ta uważność!), jest tak wszechobecny
i zautomatyzowany, że nawet nie zauważamy, że jest dosłownie wszędzie, nie mówiąc
już o naprawdę świadomym jego używaniu. I tu mamy do czynienia z przykrym paradoksem ludzkiej egzystencji – im częściej się coś pojawia, tym mniej zwracamy na to uwagę, a tym większy ma to na nas wpływ. Wcześniej wspomniana teoria ram relacyjnych uczy nas, jakie użycie języka może wzmacniać, a nawet powodować nasze trudności, a jakie może służyć elastyczności. W ten sposób nasze interwencje stają się bardziej kompletne i przemyślane, nie tylko od strony „co”, ale też „jak”. Pojawia się też aspekt wychodzenia poza język, w doświadczenie, w swoje życie, co zadaje kłam niektórym obiegowym opiniom mówiącym o terapii jako „rozmawianiu” albo „wygadywaniu się”. Temu też służyły wszelkie uważności, fizykalne ćwiczenia, eksperymenty, z którymi zetknęliśmy się na konferencji i które terapeuci ACT stosują w swoich gabinetach. Ponieważ to doświadczanie i działanie zmienia nasz mózg, ale też jak pokazują badania – powoduje większą elastyczność w stosunku do zmieniających się warunków otoczenia. I w obliczu tej obosieczności języka wracaliśmy do podstawy – czyli funkcjonalności. Aby, zanim słowo wypowiemy, zatrzymać je na chwilę na końcu języka i zastanowić się nad jego funkcją i czy będzie ona nam i innym służyć.
Przystanek piąty. Nie na bezludnej wyspie
Muszę się przyznać, że tkwiło we mnie przekonanie o roli terapeuty jako samotnego rycerza, czasem uwalniającego księżniczki z wieży, a czasem toczącego walki z wiatrakami. Niektórzy mówili „ten zawód to wielkie poświęcenie”, pojawiał się wtedy też obraz męczennika toczącego samotną krucjatę przeciwko cierpieniu. Bardzo utkwiły mi w pamięci słowa Irvinga Yaloma (ważnej postaci w terapii egzystencjalnej): „Cóż to za paradoks: dla psychoterapeutów, którzy tak zachęcają pacjentów do bliskości, największym zawodowym zagrożeniem jest izolacja. A właśnie terapeuci aż nazbyt często są stworzeniami samotnymi (…)”. Obawiałam się tych słów, jak nieuchronnego fatum.
Podczas konferencji zetknęłam się z ich antytezą. Terapeuci ACT tworzą społeczność bardzo otwartą. Trochę jak pasażerowie jednego pociągu, jadący w tym samym kierunku (pozostając
przy podróżniczych metaforach). Nie są to jednak pasażerowie zakładający „jesteśmy zdani
na siebie”, w związku z czym okazujący dającą się wyczuć na kilometr sztuczną serdeczność, wobec której trochę nie wiadomo, jak się zachować i robi się jakoś ciasno i niezręcznie. Raczej pasażerowie pełni ekscytacji widokami, przygodą, pokazujący sobie nawzajem widokówki z miejsc, w których byli i dzielący się pasjonującymi ciekawostkami z przewodników. Zainteresowani sobą nawzajem i swoimi historiami, solidarni tym, co łączy i ciekawi tego, co dzieli. Taka atmosfera bardzo wspomagała otwartość na doświadczenia i dzielenie się nimi podczas warsztatów, dodawała sił w chwilach przeciążenia poznawczego, sprawiała, że cała sala wykładowa tańczyła Stayin’ Alive, a mi dodała odwagi i spontaniczności, by na bankiecie zaśpiewać piosenkę przygotowaną dwie godziny wcześniej, której słów nie zdążyłam się wystarczająco dobrze nauczyć. Wpływ na to miał także, jakże ACT-owy, dobrze rozumiany dystans, dystans do swoich myśli, emocji (zwany defuzją), ale też zwyczajny dystans do siebie, który częstokroć prowadził do zdrowego wybuchu śmiechu.
Mieliśmy okazję także przelotnie dotknąć ludzkiego cierpienia, zastanawiając się, gdzie jeszcze potrzebna może być nasza pomoc. Podczas swojego wykładu dotyczącego działań na rzecz uchodźców Ross White wskazywał obszar, który staje się coraz bardziej palący i wymaga działania także psychoterapeutów i to właśnie skoordynowanego wspólnego działania na wielu obszarach, a nie samotnych wysiłków.
Zapoznałam się jednak nie tylko z pewną ideą i doświadczeniem, ale mogłam poznać też konkretne instrukcje, jak zapobiegać zagrożeniu samotności. Człowiek nie jest samotną wyspą, zatem chcąc nie chcąc, oddziałując na innych oraz reagując na ich oddziaływania, możemy uczyć się, jak robić to bardziej świadomie, celowo, odpowiedzialnie. Służyć temu mogą przykładowo z jednej strony konkretne praktyczne modele Dialektycznej Terapii Behawioralnej, z drugiej wykorzystanie teorii relacyjnych leżącej u podstaw terapii ACT. Tworzyliśmy też treningowe grupy superwizyjne, co było dla mnie wspaniałym odkryciem, jak można wzbogacać swoją pracę przez doznanie uniwersalności, wspólnoty, różnorodności, o ile łatwiej w jej obliczu zaakceptować swoją nieperfekcyjność i poprosić o pomoc. Przede wszystkim chodzi o to, by martwe modele i teorie pobudzić do życia w autentycznym doświadczeniu z jakże prawdziwą osobą obok mnie. To właśnie robiliśmy. Zmienialiśmy suche słowo „konferencja” w podróż.
Elwira Wawrzyniak