W krystalicznej powolności zatrzymanego nagle życia, przestaję się do tego życia uśmiechać. W jednej chwili, szybciej niż mogę to sobie sama opisać myślami, przestają do mnie pasować książki na półkach, budzik ustawiony zbyt rano, kolorowe ubrania i zgubienie pulsującego rytmu planety. Ile za to wolności odczuwam teraz w tym nagle widzącym wszystko jasno uśmiechu bez uśmiechania się. Mogę przecież – nie rozumiejąc do końca dlaczego, ale wiedząc, że innej drogi nie ma –  powiedzieć sobie i tym, którzy gotowi są słuchać:  „pomyliłam się scenografio, pomyliłam się scenariuszu, było mi z wami tak dobrze, że aż nie zauważyłam, jak mi z wami obco; nie żałuję żadnej sekundy i nie zmarnuję z wami żadnej kolejnej”. 

Skoro mogę się przestać uśmiechać, to mogę też nie chłonąć wszelkich obcości i nie przyjmować do siebie kolejnych bałaganów. Staję się sama dla siebie przestrzenią i pozwalam sobie być po prostu zagadką (i to taką którą przestaję kompulsywnie odgadywać). Rozgraniczam: cudze od swojego, nawykowe od zadecydowanego, wydumane od banalnie prostego, rozsądne od rozumnego. 

Buzuję ja w sobie. Tylko w tym życiodajnym ożywieniu mogę wychodzić na zewnątrz bez ryzyka wpadnięcia w nieswoje życia. „Poczekaj momencik” – mówi coś we mnie do mnie podczas pisania tych słów – „przecież gdy tyle ciebie w tobie, to już nigdzie nie musisz wychodzić. To jest to. Nie ma dekoracji, nie ma scenariusza. Nie ma pustki do zapełnienia. Jesteś.” 

Chcieć żyć tak jak się żyło przed otworzeniem szeroko oczu byłoby szalone (zdarza mi się mylić drogi i czekać za długo z tym, co do zrobienia od razu; ale wybieranie lub żałowanie szaleństwa to byłaby droga do piekła). Macham więc staremu życiu na pożegnanie. W tym rześko przytomnym momencie witam to, co moje ciało precyzowało mi już od dawna. Żyję swoją własną esencję. Jestem swoja w sobie.  

Nie potrzebuję dla siebie konstruktu, nie wymagam wyjaśnień, nie poszukuję porównań. Pozwalam ideom mojej głowy spadać na ziemię jak płatki śniegu. Nie graweruję aktów własności. Zanurzam ręce w ziemi. Patrzę w oczy spojrzeniem, którego już nie pamiętałam. 

Jestem korzeniami. Jestem koroną drzewa. Jestem chorym liściem. Jestem krajobrazem. 

Nie mam punktu dojścia, rejestruję już tylko punkty odejścia (od samej siebie). 

Nie uśmiecham się i się nie wytężam. Pozwalam sobie być rzadka. Nie ma mnie tam, gdzie nie muszę, nabieram gęstości i wyrazistości.

Gdy jednak znów próbuję – siłą przyzwyczajenia, lenistwa lub auto-okrucieństwa – zostawić siebie gdzieś z boku i uciec od siebie jak narowisty koń lub człowiek który się boi za długo należeć tylko do siebie samego, zaczyna mnie znów ogarniać bez-uśmiech. Wtedy wracam. I potem znów. I tak setki razy dziennie.  

Dzień dobry. Do widzenia. Dzień dobry. Do widzenia. Dzień dobry.

***

Tekst powstał z okruchów pandemicznych refleksji i zupełnie wyjątkowych – w formie i treści – rozmów z moimi klientami w czasach pandemii. Mam nadzieje, że się odnajdziecie w nim. Dziękuję Wam, że możemy razem pracować. I odkrywać – czasami bez uśmiechu – coś przepięknego.