Jesteśmy czymś znacznie więcej aniżeli tym,
co nam przez całe życie wbijano do głowy.
cytat z książki

Według starożytnej legendy, dawno, dawno temu bogowie zastanawiali się, gdzie najlepiej ukryć sekret wiecznego pokoju i radości. Nie chcieli, żeby ludzie go znaleźli, zanim będą gotowi go docenić. Jeden z bogów zaproponował, żeby ukryć go na najwyższej górze. Na to inny odpowiedział, że tam znajdą go zbyt wcześnie i zdecydowanie zbyt łatwo. Kolejny bóg zasugerował ukrycie go głęboko w najgęstszym lesie, ale ten pomysł odrzucono z tego samego powodu. Po wielu, wielu nieudanych debatach najmądrzejszy z bogów zabrał głos i rzekł: “Ukryjmy go w ludzkim sercu – to ostatnie miejsce, gdzie zajrzą”. Pozostali bogowie pokiwali z aprobatą głowami i to właśnie ludzkie serce stało się kryjówką sekretu”.
j.w.

“Doświadczenie transformujące całe moje życie” – takie zdanie – o odbytej niegdyś psychoterapii napotkałam kiedyś w necie. To chyba najważniejszy rodzaj psychoterapii, jaki – według mego przekonania – warto uprawiać. Nie tylko takiej, która poprawia samopoczucie, nie tej, która zabiera kłopotliwe objawy, a już na pewno nie takiej, która ociosuje nas w ramy normalności. Ale takiej właśnie, która jest życiową rewolucją [w efektach] i ewolucją [w formie]. Dzięki takiej transformującej terapii docieramy do najpiękniejszej części siebie. I znajdujemy w sobie siłę, o którą się nie podejrzewaliśmy.

Co tu dużo mówić – terapeuta jest w takim procesie tylko skromnym facylitatorem. Przyda się oczywiście na tej drodze jego uważność, wiedza i wsparcie, jednak jego najważniejszym zadaniem jest nie przeszkadzać klientowi w poławianiu wewnętrznych pereł. A – wbrew pozorom – takie nie-przeszkadzanie to nie jest wcale łatwa sprawa. W psychoterapeucie – i jego mocy sprawczej – pokłada się bowiem duże nadzieje, które komunikuje się wprost [“przyszedłem tutaj, bo mówią, że tylko pan/pani może mi pomóc”]  lub nie-wprost [np. milcząc przez większość sesji] w procesie terapii. Klient, uciekając od swojej bezradności, umieszcza całą sprawczość i odpowiedzialność za powodzenie terapii w psychoterapeucie. A uciekanie od siebie samego nigdy nie przynosi nam nic dobrego.

Prawdziwa siła wyrasta przecież z momentów, gdy dotykamy granicy – swojej siły, odporności, racjonalności, nadziei. Odbijamy się od dna swojej bezradności i znajdujemy w sobie zasoby do wyprowadzenia nas na życiową prostą. Wszystkowiedzący terapeuta zaś – zabierając nas zbyt szybko z naszych najbardziej dyskomfortowych obszarów – zabiera nam możliwość samodzielnego uczenia się i wzrastania. Innymi słowy – odciąga nas od naszej życiowej transformacji.

Dziś mam dla Was opowieść o książce, która zabierze Wam jako terapeutom eksperckość. Ograbi Was z jednego jedynego rozumienia psychopatologii [a może nawet w ogóle zabierze Wam ze słownika pojęcie “normy” i “patologii”]. O książce, która przyznaje wszystkie zasoby do zdrowienia Waszym klientom. I która mówi o tym, jak ułatwić klientowi zdjęcie emocjonalnego/myślowego/behawioralnego pancerza, który przeszkadza mu być tym, kim może być.

Książkę “System wewnętrznej rodziny” napisał były terapeuta systemowy, Richard Schwartz. Zniechęcony brakiem postępów w terapii jednej ze swoich klientek, rozpoczął terapeutyczne eksperymenty. Zaproponował klientce, by tak samo, jak próbowała dogadać się z każdym z członków swojej rodziny, potraktowała swoje wewnętrzne części [“głosy”]. Klientka zaczęła zatem rozmawiać ze swoimi częściami, a może bardziej – słuchać ich. Efekty tego ćwiczenia zdumiały go. “Części” jego klientki mówiły swoim językiem [każda innym], sprawiały, że zachowywała się ona w zupełnie inny sposób i – co najważniejsze – chroniły klientkę, każda w odmienny, ale bardzo logiczny sposób. Ta sesja była przełomem w pracy [i w życiu] Schwartza. Od tej pory stale zgłębiał wewnętrzne systemy swoich klientów, odkrywając w nich zadziwiającą analogię. “Wygląda na to – pisze Schwartz – że u podstaw natury wszystkich ludzi leżą takie cechy jak: ciekawość, współczucie, spokój, pewność siebie, odwaga, jasność, pomysłowość i poczucie łączności. W tradycjach duchowych nazywamy to duszą, ale nie znajdziemy jej w większości psychoterapii. Nasze JA pokrywa gruba warstwa strachu, gniewu i wstydu – wszystkich ekstremalnych emocji i przekonań wtłaczanych w nas w ciągu dnia – więc możemy go wcale nie zauważyć”.

Schwartz zaobserwował, że każdy z nas skrywa swoje prawdziwe, autentyczne JA pod płaszczem chroniących je części. Wygnańcy to te części nas, które przeżyły traumę, doświadczyły upokorzenia, cierpienia. Trzymamy je daleko od nas samych, boimy się bowiem, że gdy dojdą do głosu – zupełnie się załamiemy. Sęk jednak w tym, że części te, im bardziej je od siebie odsuwamy, tym mocniej rosną w siłę [tym bardziej depresyjni bywamy, tym bardziej się panicznie boimy etc]. Menedżerowie chronią nasz wewnętrzny system i tak planują nasze życie, by wygnańcy nie wyszli z kryjówek. Przez nich nasze życie staje się sztywne i ograniczone, ale też to właśnie dzięki nim czujemy mniej i trzymamy wygnańców na dystans. Te części ja mogą nas kierować m.in. w stronę perfekcjonizmu lub nadmiernego opiekowania się innymi. Schwartz opisuje ich tak: “Menedżerowie składają się na warstwę szumów, umieszczonych w nas przez bogów, ażeby utrudniać nam poznanie tajemnicy szczęścia. Jednak kiedy poznamy ich bliżej, zauważymy, że są z reguły dużo młodsi, niż nam się początkowo wydawało, i wydają się uginać pod ciężarem odpowiedzialności i strachu. Jak dzieci, które nagle znalazły się w roli dorosłych – są w trudnej, przerastającej ich sytuacji, dlatego też stają się nieustępliwi i uciekają się do kar. Czują się często niedoceniani i nienawidzą swoich zadań, ale uważają, że ktoś to musi robić”. Strażacy zaś to te części, które nie cofną się przed niczym, byle tylko nie dopuścić do zdominowania nas przez wygnańców. Aktywizują się wtedy, gdy “profilaktyka” narzucona nam przez menedżerów nie przynosi skutku. Mogą nas kierować w stronę uzależnień, myśli i prób samobójczych, ataków szału, kradzieży lub wyniszczających związków. “Może się to wydawać dziwną nazwą dla tej grupy – pisze Schwartz – ponieważ w pewnym sensie przypominają bardziej podpalaczy do kryzysowych sytuacji w naszym życiu. Wybrałem jednak tę nazwę, ponieważ podkreśla ochronną naturę również ich destrukcyjnych zachowań”.

W terapii metodą Systemu Wewnętrznej Rodziny to klient jest przewodnikiem terapeuty po swoim świecie. Rolą terapeuty jest sprawianie, by cały ten proces był bezpieczny i podtrzymywanie w kliencie stanu “wewnętrznego zdumienia” [określenie poety Davida Whyte’a użyte w książce]. Terapeuta prowadzi też klienta od stwierdzenia “Ja się boję” do “Pewna część mnie się boi. A skoro się boi, to może ma mi ona do powiedzenia coś więcej?”.

“System wewnętrznej rodziny” to książka, którą czyta się łatwo, ale której słowa zapadają w głowie i w sercu bardzo głęboko. To lektura szczególnie dla tych, którzy pracują z osobami uzależnionymi, straumatyzowanymi [zresztą – o Schwartzu i jego modelu usłyszałam po raz pierwszy w książce Bessela van der Kolka, “The body keeps the score”, o której sporo pisałam Wam tutaj ], osobami doświadczającymi psychoz lub niekontrolującymi gniewu. Odnajdą tu coś dla siebie terapeuci systemowi, kontekstualni, ale też humanistyczni i egzystencjalni. Polecam Wam mocno tę pozycję i wyczekuję szkoleń Richarda Schwartza na naszej półkuli.

Sabina Sadecka

Richard C. Schwartz [2017], System wewnętrznej rodziny. Poznań: Dialogue Unlimited.