Tak jak „trawa nie rośnie szybciej, gdy się za nią ciągnie” (prof. Gerald Hüther), tak uczniowie nie uczą się lepiej, gdy stawia się przed nimi coraz wyższe wymagania, zadaje więcej prac domowych i dokłada kolejnych testów. Złudne wrażenie, że dziecko jest lepiej wyedukowane, gdy spędza długie godziny w szkolnej ławce i jest poddawane nieustannemu egzaminowaniu przyczyniło się do wszechobecnych w szkołach ukrzesłowienia i testomanii. Okazuje się, że współczesna neuronauka wypracowała szereg argumentów, które całkowicie obalają tezę, że przetestowany i ukrzesłowiony (przywiązany do szkolnej ławki) uczeń to dobry uczeń.

Jak uszczęśliwić mózg?

Niedawno byłam na bardzo inspirującym wykładzie doktor Marzeny Żylińskiej – specjalistki od neurodydaktyki. Po powrocie ze spotkania od razu sięgnęłam po jej książkę „Neurodydaktyka. Nauczanie i uczenie się przyjazne mózgowi”. Dowiedziałam się rzeczy z pozoru prostej, ale jakże symbolicznej – że tak popularne wśród nauczycieli czerwone długopisy powinny czym prędzej ustąpić miejsca długopisom z zielonym wkładem, które służyłyby do wskazywania postępów i mocnych stron w pracach ucznia zamiast polowania na potknięcia i pielęgnowania kultury błędu. Niby człowiek uczy się na błędach, a jednak psychologia dostarcza dowodów, że regularna informacja zwrotna o postępach właśnie (!) sprzyja osiąganiu flow – niezwykłego stanu uskrzydlenia towarzyszącemu wykonywaniu niektórych zadań. Stanu, który sprzyja m.in. efektywności w nauce (więcej o flow pisaliśmy TUTAJ.

Doktor Żylińska pisze, że nasz mózg jest stworzony do tego, żeby się uczyć, tworzyć nowe połączenia synaptyczne. Wystarczy tylko mu… nie przeszkadzać. Zwraca uwagę na smutny paradoks – skoro nasz mózg jest doskonale przystosowany do uczenia się, a instytucja szkoły powstawała po to, by naukę wspierać, to dlaczego szkoła kojarzy się większości uczniów z nudą? Otóż dlatego, że nie bierze pod uwagę tego, jak uczy się mózg. Aby tę sytuację zmienić i przywrócić uczniom radość z uczenia się musimy odejść od transmisyjnego, podawczego sposobu przekazywania wiedzy i podążać w kierunku doświadczania, eksperymentowania, pobudzania emocji uczniów. Tak, właśnie emocji.

Mózg emocjonalny

Przypominając sobie typową szkolną klasę, widzimy twarze uczniów zastygłe w niemym milczeniu, bez cienia emocji, niezdradzające oznak zainteresowania. Generalnie, wieje chłodem. Dzieci i nauczyciele – wkładając tyle wysiłku w nieprzeżywanie emocji podczas zajęć – wyrządzają uczącemu się mózgowi ogromną szkodę. Bo – jak pisze Żylińska – „Przeżycia łączące się z silnymi emocjami zostają trwale zachowane w strukturach pamięci…[1]

Uruchomienie układu limbicznego, zwanego mózgiem emocjonalnym, pozwala lepiej zidentyfikować się z przekazywaną wiedzą i przenieść ją do pamięci długotrwałej. W marketingu i reklamie już jakiś czas temu odkryto, że – lepiej niż suche wyliczanie cech produktu – działa narracja, opowiadanie historii i stwarzanie bohaterów, z którymi możemy się utożsamić. To one pobudzają nasze emocje i uruchamiają neurony lustrzane, dzięki którym umiemy współbrzmieć z innymi. Nauka przez modelowanie (bycie dobrym, inspirującym przykładem dla dziecka, docenianie jego mocnych stron) jest skuteczna, bo każdy z nas – także siedząc w szkolnej ławce – jest bytem społecznym. Żylińska zauważa: „Jeśli dana jednostka uważa, że jest postrzegana przez innych pozytywnie, w jej mózgu uwolnione zostają wzmacniające motywację neuroprzekaźniki. System zostaje zdeaktywowany, gdy dana osoba nie spodziewa się akceptacji lub gdy czuje się izolowana[2]”. Dlatego nauczyciele wyznający zasadę „Ja nie jestem od lubienia, ja jestem od uczenia” wykazują się ignorancją w stosunku do zasad, którymi rządzi się mózg. Dlatego powinniśmy dbać o dobre relacje z uczniami. Jak to robić? Recepta jest prosta i trudna zarazem. Drogę do uczniowskich serc otwiera najczęściej bycie ciekawym ich świata. Autentyczne zainteresowanie tym, co ich cieszy i zapala oraz tym, co ich martwi.

Czuwaj szkoło!

Dziećmi, które w moim przekonaniu do perfekcji opanowały sztukę współpracy z innymi, wyróżniają się łatwością w wystąpieniach publicznych, cechują się samodzielnością i odpornością na sytuacje trudne są harcerze. Jak oni się tego wszystkiego uczą? Jak udało im się posiąść umiejętności, o których pracodawcy trąbią jako o tych najbardziej pożądanych na rynku pracy? Otóż, nie – siedząc w ławkach i chłonąc encyklopedyczną wiedzę, nie – rozwiązując przez pół roku testy przygotowujące do Testu Ostatecznego (sprawdzianu trzecioklasisty, szóstoklasisty, egzaminu gimnazjalnego, matury – niepotrzebne skreślić). Za to działając, eksperymentując, będąc w ścisłym kontakcie z naturą, podążając za inspirującymi liderami. Robią to, czego najbardziej potrzebuje nasz mózg, by aktywować ośrodek nagrody i pobudzać wydzielanie dopaminy, niezbędnej w efektywnym uczeniu się. Szkoła powinna zmierzać w tym podobnym kierunku. A rodzice zaufać nauczycielom, że wyjście do muzeum czy do lasu nie jest lekcją zmarnowaną, ale lekcją, dzięki której uczniowie mają dużo większe szanse na przyswojenie materiału niż podczas siedzenia w klasie.

[1]   Żylińska M., Neurodydaktyka. Nauczanie i uczenie się przyjazne mózgowi, Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu im. Mikołaja Kopernika, Toruń 2013, s. 129.

[2]   Ibidem, s. 126.