Kiedy raz doświadczyli głębokiej i autentycznej bliskości, zawsze będą to pamiętali, choćby mieli się już nigdy nie spotkać
fragment książki

Ludzie żyją opowieści
cytat zasłyszany na jednym ze szkoleń nt. terapii narracyjnej

Czasem wiem, że dana książka mnie wzbogaci, zanim przeczytam choćby jedną jej stronę. Tak jest na przykład z książkami Yaloma – tą również.

Irvin Yalom i Ginny Elkin oddają w ręce czytelnika książkę zupełnie niespotykaną: stanowi ona zapis sesji terapeutycznych, w których oboje uczestniczą, Yalom w roli psychoterapeuty, Ginny – pacjentki. Jak doszło do powstania tego zapisu? Ginny uczestniczyła w psychoterapii grupowej prowadzonej przez Yaloma, która to terapia nie była skuteczna. Po tym, jak Ginny opuściła grupę, Yalom podjął się prowadzenia jej terapii indywidualnej. Ponieważ klientka nie mogła sobie pozwolić na opłacanie sesji terapeutycznych, otrzymała propozycję, że może uczestniczyć w terapii za darmo, pod warunkiem, że po każdej
sesji będzie dostarczała pisemną notatkę ze spotkania. Miało to mieć również wymiar terapeutyczny i między innymi motywować ją do pisania – wszak trudność w zmotywowaniu się do pisania była jednym z jej problemów. Analogiczne notatki po
spotkaniach sporządzał także terapeuta. Swoimi zapiskami wymieniali się co kilka miesięcy. Opublikowanie notatek z sesji nie było planowane od początku. Pomysł zrodził się później, już po zakończeniu psychoterapii. Ta książka jest – mam wrażenie – lekturą obowiązkową dla wszystkich psychoterapeutów, niezależnie od sposobu, w jaki pracują. Yalom obnaża siebie w roli terapeuty w sposób, w jaki nie robi tego w żadnej opowieści psychoterapeutycznej. Należy dodać, że książka została wydana w 1974 roku, a Yalom był wówczas psychoterapeutą z kilkunastoletnim stażem. Mimo to, Yalom oddaje czytelnikom wszystko to, co ma najlepszego – nieustające, konsekwentne, niestrudzone dążenie do nawiązania bliskiej relacji z pacjentem (i po raz kolejny pokazuje, jak wielka siła tkwi w relacji terapeutycznej), swoją szczerość – zarówno w pokazywaniu swojej psychoterapeutycznej siły i sprawczości, ale także bezradności, zagubienia; wreszcie – traktuje książkę jako pogłębione studium przypadku, które opatrzył również komentarzem teoretycznym. Dba więc o wszystko. Jak zwykle zresztą.

Podtytuł książki „Jedna terapia – dwie opowieści” prowadzi mnie w stronę bardzo mi bliskiej terapii narracyjnej. Z dorobku Michaela White’a i Davida Epstona, prekursorów terapii narracyjnej, korzystam od dawna – i w pracy, i w życiu. Wiem
dzięki temu, że ludzie konstruują opowieści o swoim życiu, o sobie, że te opowieści bywają bujne, kolorowe, pojemne, ale także ubogie, szare i mieszczące tylko małe wycinki ich doświadczeń. Wiem też, że opowieść nie musi mieć wiele
wspólnego z „faktami”, że one tak naprawdę nie mają dużego znaczenia. I wiem, że to nawet nie o samą opowieść chodzi, ale raczej o to, jakie znaczenie nadaje jej jej autor (że jest „jedyną prawdziwą” albo „jedną z wielu możliwych”) i o to, co
ona robi autorowi (np. pomaga myśleć o sobie i o innych dobrze, z ufnością, podejmować wyzwania i sięgać po to, co dla niego wartościowe, czy odbiera poczucie siły, kompetencji, bezpieczeństwa, blokuje rozwój) – a więc czy jest dla człowieka użyteczna, czy nie. I ta książka stanowi doskonałą ilustrację tak
rozumianej narracyjności. Tutaj fakty nie mają znaczenia – sesja się odbywa, ale niejednokrotnie czytamy dwa zupełnie różne opisy: terapeuty i pacjentki, którzy używają zupełnie innego języka i na co innego zwracają uwagę, co innego uznają za najważniejsze i godne zanotowania. Nawet do siebie nawzajem w notatkach zwracają się w inny sposób.

Przychodzi mi do głowy ważne w mojej psychoterapeutycznej pracy słowo, tym razem zaczerpnięte od Toma Andersena (a inspirowane ideami twórców mediolańskiej szkoły terapii rodzin) – wieloobraz. Wieloobraz, wielowersyjność, a więc wiele
opisów, które powstają, gdy na daną sprawę/zdarzenie/osobę/relację spojrzymy z wielu perspektyw. Wieloobrazowe spojrzenie na sprawy skłania mnie do używania jednego z ważniejszych dla mnie ostatnio słów: jednocześnie. Wieloobraz pozwala mi na nieoceniające spojrzenie na różne opisy tych samych zdarzeń, które często słyszę od uczestników spotkań (terapeutycznych czy konsultacyjnych), w których uczestniczy więcej niż jedna osoba (np. w terapii pary, w terapii grupowej,
podczas rozmów z rodzicami i nastolatkami, czy z kilkorgiem dzieci).

Wieloobrazowe spojrzenie jest także użyteczne w terapii indywidualnej, np. w kontekście dylematu, z którym zmaga się klient – wtedy zapraszam do gabinetu wszystkie strony dylematu i staram się je ugościć, dać im prawo głosu, poznać (może to być na przykład „ciało” i „umysł”, albo „indywidualne wartości klienta” i „wartości jego rodziny”).

Dobrze mi było pobyć z wieloobrazem, który skonstruowali Irvin Yalom i Ginny Elkin. Z przyjemnością przyjmowałam ich dwie opowieści o jednej terapii. Jeszcze raz przekonałam się, jak bardzo narracyjność i wieloobrazowe oglądanie spraw są mi potrzebne i to nie tylko w pracy psychologa i psychoterapeutki, ale także „po godzinach”.

Ostatnio przeczytałam na facebookowym profilu Irvina Yaloma, że skończył pisać kolejną książkę. Zadecydował, że to będzie jego ostatnia książka, bo chce posmakować życia bez pisania. Zasmuciło mnie to, ale zaraz potem pokrzepiło. Szybko zdałam sobie sprawę, że to będzie dla Yaloma zupełnie nowe doświadczenie. I to jest wspaniała wiadomość! Bo to znaczy, że nigdy nie jest za późno i zawsze jest możliwość, by narrację o swoim życiu ubogacać i rozbudowywać.

 

Katarzyna Rawska

 

PS Być może zainteresuje Was również ta recenzja ksiażki Yaloma „Kat miłości”. W tym zestawieniu też prezentujemy jedną z książek tego pisarza/terapeuty. I w tym również.