Nie wiem, czy to coś co kocham, czy coś czego nienawidzę. Wiem tylko, że chcę filmować.
fragment filmu

Życie jest jakie jest. Dopiero kiedy zaczynamy o nim opowiadać staje się piekłem lub niebem.
Jerzy Jakubowski

Dopóki słychać głos zza gór, jest nadzieja.
Michael White

Noszę w sobie ten film, próbując nie zapomnieć jego muzyki, złotego światła, gwaru kairskich ulic. Próbuję też uchować w sobie smutek tego filmu i nostalgię, ale też doświadczenie bliskości i intymności, uważnego przyglądania się temu, co jest, mieszczenia w sobie braku nadziei i utraty.

O fabule napiszę tylko krótko: w przededniu rewolucji 2011, którą nazwano Arabską Wiosną, spotyka się w Kairze czterech przyjaciół. Wszyscy mieszkają w niespokojnych miastach: w Kairze, Bagdadzie i Bejrucie. Jeden z nich chce zamieszkać w dalekim mieście – Berlinie. Cała czwórka kręci filmy, przyglądają się miastom, rozmawiają o nich, wspominają. Każdy z nich widzi miasto inaczej. Dla wszystkich jednak miasto jest raczej osobą, niż przedmiotem, domem raczej niż miejscem na mapie. I to było dla mnie w tym filmie piękne, ta równoważność wielu perspektyw, polifonia.

Podobnie piękne wydaje mi się podejście narracyjne w psychoterapii. Każdy z bohaterów snuje swoją opowieść, podobnie jak i każdy z nas snuje swoją opowieść. I każda jest prawdziwa, równie słuszna. Bywa przy tym tak, że to my jesteśmy autorami naszych historii, ale bywa i tak, że oddajemy innym pióro czy też decyzje o wyborze kadru. W psychoterapii często rozmawiamy o tym, czy chcemy przywrócić sobie autorstwo naszego życia. Oznacza to w praktyce podarowanie sobie prawa do autonomii, do decydowania o sobie, do podejmowania odpowiedzialności osobistej za to jaką historię o własnym życiu piszemy. Jak to życie kadrujemy. Co uznajemy za warte naszej uwagi. I ta metafora kadru została we mnie mocno podczas oglądania „Ostatnich dni miasta”.

Podobnie jak w narracyjnej opowieści o świecie: kiedy zatrzymamy się i przyjrzymy historii naszego życia często opowiadamy ją sobie od lat w podobny sposób: to może być opowieść o krzywdzie lub winie, może być o zranieniu, może być o stracie, może być też o braku sensu lub o miłości do dzieci lub o braku dzieci. Lub o ich utracie. To może być też – jak w filmie – opowieść o utracie miasta-domu, miasta-przyjaciela. W podejściu narracyjnym taką główną historię naszego życia nazywa się narracją dominującą. Możemy na to spojrzeć globalnie – na całe nasze życie i siebie w nim i zastanowić się o czym jest i być może: o czym chcielibyśmy, żeby było. Możemy też spojrzeć na ważne doświadczenia, które powodują, że budujemy wokół tego jednego wątku nową dominującą w naszym życiu historię: np. kiedy doświadczamy cierpienia, które przesłania nam świat, które staje się naszym światem i kadrujemy te fragmenty codzienności, które odpowiadają naszemu cierpieniu, które się z nim zgadzają. Dopiero po jakimś czasie przychodzi nam podjąć trud decyzji, by dopuścić do tej najważniejszej opowieści wątki o możliwym wytchnieniu, jakimś kawałku światła, jakimś kawałku wiosny lub możliwości wpuszczenia w nasze życie małych radości. I przy życzliwych wiatrach możemy pomału uczyć się budować nowe historie – alternatywne do tej, na ten moment, najważniejszej. Pięknie opowiedział o tym mój nauczyciel psychoterapii, Jerzy Jakubowski: „Życie jest jakie jest. Dopiero kiedy o nim opowiadamy, staje się piekłem lub niebem”. Nowe opowieści potrzebują jednak dla siebie czasu. Pewnie i miłości.

Miałam również ze sobą w kinie wspomnienie spotkania Systemowego Klubu Dyskusyjnego (takie spotkania odbywają się cyklicznie w Wielkopolskim Towarzystwie Terapii Systemowej) i opowieść Doroty Mrozek o jej udziale w warsztacie z Poh Lin Lee, „Halfway Across the Bridge: Responding to People Seeking Asylum”. Praca z azylantami miałaby polegać na wspólnym poszukiwaniu „wysp bezpieczeństwa” – tych opowieści o życiu, tych kadrów, które kojarzą się z bliskością, z domowym ciepłem, z bezpieczeństwem i budowanie wokół tego nowej opowieści, ponowne zakotwiczanie w bezpiecznej przeszłości (re-membering conversation). Kiedy oglądałam „Ostatnie dni miasta” myślałam o tych osobach, które decydują się opuścić swoje miasta, miasta-domy, w których wzrastali, przeżywali pierwsze miłości, w których kształcili się i zakładali rodziny, miasta, które każdy z nich kadrował na swój sposób, własny, niepowtarzalny, tak jak niepowtarzalne nosi ze sobą światy każdy i każda z nas. Myślałam więc o tym, jak to jest być w samym środku utraty: pomiędzy przeszłością, do której nie ma powrotu i przyszłością, którą niemożliwe jest sobie wyobrazić.

„Ostatnie dni miasta” dały mi nadzieję na to, że w samym środku utraty potrafimy ocalać się w relacjach, w ludziach nam życzliwych, mocą więzi.

Życzę nam wszystkim umiejętności dbania o nasze bezpieczne wyspy i współtworzenia ich z ludźmi, którzy jeszcze nie potrafią ich odszukać.

Ostatnie dni miasta, reż. Tamer El Said, 2016

Zdjęcie ilustrujące artykuł przedstawia sfotografowaną pracę Soni Rammer z cyklu „Wyspa”