Świat jest bardziej skomplikowany niż nasze prawdy o nim.
Stefan Themerson

Ptaki przypadków zleciały się jej na ramiona.
Milan Kundera, Nieznośna lekkość bytu

Regrets need not remind us that we did badly… it remind us that we can do better.
Kathryn Schulz

Nie musisz być dobra.
Nie musisz iść na kolanach
sto mil przez pustynię, pokutując.
Wystarczy jeżeli pozwolisz zwierzątku twego ciała
kochać, co pokochało.
Mary Oliver

Są miejsca naszego bycia człowiekiem, w które nie zaglądamy. Wygodniej nam stać obok nich, patrząc dokładnie w przeciwnym do nich kierunku. Mamy przecież do dyspozycji miejsca znane, „najznańsze”, te, które tatuują nasze o nas opowieści. Mówimy sobie: „Jestem a i b i c”. Lubimy mieć wiedzę o sobie, nawet tę mocno niewygodną wiedzę. Wiedza to władza. Gdy wiem, że boję się autostrad, to przecież żadna autostrada mnie nie zaskoczy. Gdy znam swoje najgorsze życiowe momenty, to mogę się ich zacząć wstydzić, zanim ktokolwiek mnie do tego zaprosi. Gdy inwentaryzuję regularnie swoje duchowe zasoby, mogę nie czuć zakłopotania, gdy ktoś mnie według nich oceni (i doceni). Znać siebie to siebie kontrolować. Ale również stopniowo w tej wiedzy zamierać. (Zastygnięcie w znaniu siebie to może też przecież tak bardzo być zmasowane unikanie siebie. I przy okazji życia, jakim pragnę żyć).

Kiedyś myślałam, że być blisko siebie – dzięki terapii, medytacji, lekturom, ważnym spotkaniom (ze sobą i z tymi, którzy są naszymi lustrami) – to takie kopanie w żyznej ziemi naszej psychiki – coraz głębiej i głębiej. Im człowiek się bardziej w tym kopaniu ubrudził, im więcej wylał łez, im głośniej krzyknął, zaskoczył się aż do utraty tchu – tym lepiej. Więc spędzałam życie na kopaniu. W terapiach, rozmowach, obserwacjach siebie, lekturach, w rozmyślaniach i siedzeniu z moim oddechem bez ruchu. Umacniałam się coraz bardziej w tym, co wiem. Przyjmowałam z uśmiechem codzienne tej wiedzy aktualizacje. Pisałam dziennik, a wewnątrz niego atramentem malowałam swoje powtarzalne portrety. Patrzyłam w nim na swoje dni przez znane mi soczewki. Byłam przy sobie wiernie i z dumą. Choć – i to się miało dla mnie całkiem niebawem okazać – poznanie siebie to żaden powód do dumy. Lub nie większy niż bycie po prostu żywą i wzięcie kolejnego oddechu nie wiedząc, co nam on przyniesie.

Poznanie siebie to nie tylko moja codzienna eksploracja, poznaniem okazał się również skutek życia, które mi się przydarzało (a przydarzało się tak bardzo niezgodnie z planem). A jeśli to tylko ja kieruję tym poznaniem, to staje się ono swoim przeciwieństwem. Jest ułożonym, zaplanowanym, logicznym i przewidywalnym procesem prowadzącym prosto do utknięcia. Lub do czegoś jak najdalszego od poznania – do usztywnienia się w bezpiecznych ramach. Nie jestem przecież tylko sobą, którą znam. Jestem też sobą, której nie znam. I jestem też i tym, co śledzi zmiany i pozostaje mną na każdym z odcinków tej drogi.

Poznanie to nie tylko dokopywanie się do kolejnych warstw siebie. Poznawanie siebie to również pozwalanie, by życie rozrzuciło nas po różnych częściach naszej duszy jak po plastrze miodu. Jest puszczeniem kontroli, a nie kurczowym jej zatrzymywaniem. To nie sterylnie zaplanowany eksperyment, to pozwolenie, by dzikość zatriumfowała nad wygładzonymi krawędziami naszych opowieści i krzykliwych auto-opisów. Poznanie siebie to nie stanie na straży naszych życiowych upadków, to pozwalanie sobie zobaczyć siebie po tych upadkach na nowo. Z ciekawością, ale i bezradnością. Z miłością (choć i z lękiem przed tym, co znajdziemy poza ramami odniesienia siebie samej). Z tą samą miłością, która pozwala nam kochać dzikie łąki. I nowo poznane  kraje, które okazują się zupełnie inne niż na pocztówkach.

Poznałam siebie, gdy pierwszy raz zamiast załagodzić, poddałam się furii. Gdy robiłam coś 100 razy, a 101 już nie potrafiłam. Gdy złamałam dane słowo. Gdy zawiodłam, trzymając w myślach miłe uzasadnienia. Gdy obok łagodności, odnalazłam w swoich czynach okrucieństwo. Gdy zdziwiłam się, jak bardzo moje sny skrywały coś, czego nie chciałam oglądać. Gdy postąpiłam pochopnie. Albo postąpiłam leniwie. Gdy śmiałam się z czyjejś słabości. Gdy nie zawalczyłam. Gdy walczyłam ponad siły. Gdy pomyliłam okładki książek i śmiałam się do rozpuku z tej, której nawet nie planowałam przeczytać. Gdy zgubiłam się i zgubiłam siebie. Gdy…

Poznanie nie jest tylko aktywnością. Poznanie jest też odpowiedzią. Jest pokorą, której się zwykle nie pielęgnuje, dopóki jej brak nie kosztuje zbyt wiele. Jest płynnością i wolnością. Jest akceptacją, że są zakamarki siebie, w które możemy nie zdążyć zajrzeć. I tego też, że czasami życie odkrywa przed nami zbyt wiele tych kawałków równocześnie.

Nie ma punktu dojścia w poznawaniu siebie. Uparcie się na jakieś ramy siebie da nam tylko to, co każdy niezweryfikowany upór – życie w rozżaleniu lub usztywnieniu. Jesteśmy czasownikami* w świecie ciągle odchodzących w niebyt przymiotników. Ja, pisząca te słowa, jestem kimś innym niż ja, która je zaraz wszystkie razem przeczyta. Mogę tylko nie wartościować przymiotników starych i nie uczepiać się tych nowych (przecież po nich i tak przyjdą kolejne). Przechodzę codziennie drogę od niewidzialności do nieuchronności**. Mogę tylko tej mozaice siebie pozwolić scalać się i rozpierzchać, nie tracąc przy tym horyzontu, który zostaje przecież ciągle w tym samym miejscu. Na horyzoncie tej mozaiki jest moje dobre, pełne, prawdziwe aż do bólu życie. Tak niedoskonale się do niego zbliżam, ale przecież stale tylko o nie mi chodzi. Dziękuję dzikości i nieprzewidywalności  za to jak bardzo przeciera moje ścieżki. Do zobaczenia właśnie tam.

*te czasowniki to sobie wzięłam z terapii akceptacji i zaangażowania, jak i wspomniane wcześniej ja obserwujące poznanie.

** inspirację do tego zdania zaczerpnęłam od Glorii Steinem i jej książki „Moje życie w drodze”

Sabina Sadecka