DDA – Dorosłe Dziecko Alkoholika – to określenie, które ma opisywać zespół cech osobowości osoby dorosłej, która dorastała w rodzinie, w której przynajmniej jedno z rodziców było uzależnione od alkoholu. Czy jest ono w ogóle przydatne dla tych osób? Czy dzięki niemu naprawdę łatwiej jest im zmieniać swoje życie na lepsze? Czy też jest to kolejna etykietka na wyrost, która próbuje wtłoczyć nas w jakiś schemat, przypisując cechy, których w ogóle nie mamy, mamiąc nas jednocześnie, że istnieje jakiś szczególny sposób postępowania przydatny w pracy nad sobą oraz w psychoterapii, który należy w takiej sytuacji zastosować?
Gdybym miał jak najkrócej odpowiedzieć na te pytania, odpowiedziałbym krótko i dla wielu osób pewnie mało satysfakcjonująco, ale prawdziwie: to zależy. A od czego – o tym poniżej.
Wystarczy poklikać nieco po Internecie, żeby znaleźć opisy “cech charakterystycznych DDA”, są to m.in.:
- lęk przed bliskością,
- duża potrzeba akceptacji,
- poświęcanie się dla innych,
- trudności w budowaniu relacji z innymi,
- trudności z określaniem celów życiowych,
- huśtawki emocjonalne,
- niska samoocena.
W gruncie rzeczy każda osoba w ciągu swojego życia na pewnym etapie pracuje nad wieloma lub wszystkimi z tych zagadnień NIE pochodząc jednocześnie z rodziny, w której obecne było uzależnienie. Było i jest tak w moim własnym życiu, a także w życiu moich klientów. Po co zatem całe zamieszanie i dlaczego to określenie mimo wszystko przyjęło się nie tylko w żargonie psychologicznym, ale także weszło do „powszechnego użytku”?
Wydaje mi się, że w ludzką naturę wpisana jest ciekawość otaczającego świata, a także siebie samego. Szczególnie kiedy doświadczamy cierpienia, próbujemy zrozumieć źródło własnych problemów – i najlepiej, żeby było to jakieś proste wytłumaczenie, bo to i łatwiej przyjąć, i daje też nadzieję na proste rozwiązanie. No więc: czasami nie układa mi się w pracy, w relacjach z najbliższymi, niekiedy źle się czuję ze sobą, bo „jestem DDA”. Do tego, takie określenie zrzuca z nas po części odpowiedzialność za pracę nad sobą – to wina moich rodziców, że taki/taka jestem. To im nie do końca udało się stworzyć w dzieciństwie warunki, w których jako dziecko mogłam/mogłem prawidłowo się rozwijać.
Ale każda etykietka ma dwie strony – daje nam zrozumienie, wiedzę co się z nami dzieje i dlaczego (choć akurat w tym przypadku bardzo ogólną i jak się okazuje uniwersalną), ale także może przypisywać pewne cechy, zachowania, z którymi możemy się w ogóle nie zgadzać. Chyba nikt nie lubi takich „redukcji”. Mimo, że czuję się mężczyzną zawsze mam choćby niewielką i krótko trwającą negatywną reakcję, gdy słyszę, że mężczyźni powinni zachowywać się w pewien określony sposób w związkach, albo że są im w relacjach przypisane pewne obowiązki – nawet jeśli w tych określeniach tkwi ziarno prawdy zgodnej z moim własnym doświadczeniem, to jest mi ją trudniej przyjąć właśnie przez tę „etykietę”. Dlatego doskonale rozumiem osoby, u których określenie DDA wywołuje reakcję alergiczną, szczególnie, że sposób prezentacji „syndromu DDA” skupia się wyłącznie na negatywnych cechach! A przecież czy jest generalnie coś złego w poświęcaniu się dla innych; powolnym, świadomym wchodzeniu w relacje, aby zadbać właściwie o swoje potrzeby oraz rozpoznawaniu u siebie różnych, zmiennych stanów emocjonalnych? To z tych powodów ja także nie przepadam za tą etykietą.
Może być jednak ona przydatna w sytuacji terapeutycznej. Kilka lat temu prowadziłem grupy terapeutyczne dla „osób współuzależnionych oraz DDA” w ośrodku leczenia uzależnień. Wydaje mi się, że w przypadku terapii grupowej świadomość, że inne osoby w grupie mają za sobą podobne historie życiowe pomaga jej członkom otworzyć się na siebie, zbudować atmosferę wzajemnego zaufania i w konsekwencji z większym zaangażowaniem pracować nad swoimi problemami. Jakby nie było, patrząc na ich historie obiektywnie są oni w końcu „dorosłymi dziećmi rodziców, którzy byli (bądź nadal są) alkoholikami”. Część magii i leczącego wpływu terapii grupowej polega na wspólnym wysłuchiwaniu i przeżywaniu opowiadanych historii w atmosferze zrozumienia i podczas tych spotkań także miało to miejsce. Doświadczenie, że „nie jestem sama/sam” z takim problemem, z taką trudną historią samo w sobie może sprawić, że łatwiej jest później znaleźć do niego dystans emocjonalny i lżej jest kontynuować pracę nad sobą bez ciężkiego uczuciowego balastu.
DDA? Może zatem zwyczajne: „dda”? Niezależnie od tego co trudnego wydarzyło się w Waszym dzieciństwie, teraz jako osoby dorosłe macie prawo zmieniać swoje życie i określenie to może być pomocne w uświadomieniu sobie pewnych wzorców zachowań, co nie oznacza, że całość tzw. „syndromu DDA” Was dotyczy. Okazuje się, że przy pewnej dozie dystansu do tego określenia można „mieć ciastko i zjeść ciastko”… Jednocześnie i skorzystać z niego, i nie przyjmować tego, co nam w nim nie odpowiada. Albo w ogóle nie zważać na jego obecność i zwyczajnie starać się żyć szczęśliwiej każdego kolejnego dnia, czego sobie i Wam życzę.
Autorem artykułu jest Maciej Gendek, psycholog i psychoterapeuta w inspeerio.