Bycie z książkami – czytanie, ale też rozmyślanie, odczuwanie czy rozmawianie o nich (moje najbliższe relacje zawierają w sobie nieodzowny segment klubu książki) – wypełnia ważną część mojego bycia w ogóle. Ożywia mnie i reguluje. Jest niespieszne, różnorodne, poszukujące. Przez lata, od kilkulatki regularnie buszującej w żorskiej bibliotece z mamą i bratem do osoby, którą jestem teraz, niezmiennie żyję tekstami. W ubiegłym roku miałam szczęście poznać nie jedną, a wiele książek, które uznaję za najważniejsze dla mnie. Zdecydowałam się napisać o kilku spośród nich i w tych osobistych poleceniach oddać siedmioczęściową opowieść o moim czytelniczym roku 2023.
TAK DZIAŁA MÓZG. Jak mądrze dbać o jego funkcjonowanie – dr Asia Podgórska (Wydawnictwo W.A.B.)
Mózg jest tak podatny na zmiany, nowości i utrwalenia, jak żaden inny narząd i – jak się szczęśliwie okazuje – może ulegać modyfikacjom przez całe życie.
Każdy neuron styka się z 10-50 tysiącami innych neuronów, tworząc w ten sposób niewyobrażalne sieci połączeń, które powstają przede wszystkim wskutek uczenia się, poznawania i doświadczania.
Czekałam na tę książkę od pierwszej wzmianki na jej temat. Od lat chłonę to, co tworzy Asia Podgórska, naukowczyni i popularyzatorka nauki, specjalistka od neuro- i biochemii. Posiadana przez nią ekspercka wiedza, którą „po ziomalsku” (nie znajduję lepszego określenia!) przekazuje, to jedno, a fakt, że sama praktykuje życie stale uzgadniane ze swoim układem nerwowym, to druga, znacząca dla jej pracy, charakterystyka. Jej książkowy debiut, „Tak działa mózg”, czytałam minionej jesieni. I był to proces czytania, którego się nie spodziewałam. Założyłam, że będę się z nią zapoznawać tak, jak z innymi neuronaukowymi pozycjami – powoli, mozolnie, z pewnym wysiłkiem i w dużym skupieniu. Okazało się jednak, że w czasie lektury po prostu się dobrze bawiłam, a moja ciekawość karmiła się każdą stroną. Opis komórki nerwowej, fal mózgowych czy neuroprotekcyjnego stylu żywienia miałam ochotę śledzić jak fabułę wciągającej powieści. Jednocześnie, będąc tak napisaną, książka niczego nie upraszcza i zawiera w sobie kompleks najistotniejszych informacji na temat mózgu. Co więcej, w naukowym sercu autorki bije nie tyle neuronauka, lecz, jak sama ją nazywa, „neuronauka osadzona w życiu”, dlatego zależało jej na wyposażeniu osób czytających w drogowskazy holistycznie wspierające nasze funkcjonowanie. Dając szansę prezentowanemu promózgowemu stylowi wykonywania codziennych czynności – odżywiania się, poruszania, snu – można tworzyć solidne rusztowanie pod doświadczanie własnej żywotności. Energia, którą ma ta książka, magnetyzowała mnie podczas czytania, a gdy ją zamykałam, przemykała ze mną tam, dokąd poszłam. I tak sobie dalej razem chodzimy.
Chciałabym koniecznie dodać kilka słów na temat samego wydania „Tak działa mózg”. Wyróżniam tu, po pierwsze, przepiękne ilustracje Anny Rudak, oddające estetyką klimat warstwy tekstowej, przez takie detale, jak sensorycznie ciekawa i solidna okładka czy porządny, przyjemny w dotyku papier, a skończywszy na doskonałym składzie – dzięki rozkładowi tekstu czytało mi się ten tytuł tak wygodnie, jak dawno żaden inny. Z wielkim uznaniem myślę o wzorcowej pracy odpowiedzialnego za „Tak działa mózg” w Wydawnictwie W.A.B. zespołu.
Jedyne, co kiedykolwiek jesteśmy w stanie kontrolować, to nasz wybór w danej chwili: to, czy świadomie skupiamy uwagę, czy też pozwalamy, żeby ją coś przyciągnęło – nawyk, impuls, emocja albo stres.
Zanim będziemy mogli planować i działać, musimy najpierw być.
Z perspektywy naszej neurobiologii nie ma czegoś takiego jak „szybkie rozwiązanie”!
Jednak nasza kultura życia w kołowrotku niestety pielęgnuje, ułatwia i nagradza zachowanie, które prowadzi do przewlekłego pobudzenia wywołanego stresem.
Przy „Twoim oknie tolerancji” przyszła do mnie myśl, że jeśli ktoś miałby przeczytać tylko jedną książkę z tej dziedziny, to niech będzie to ta. Wprawdzie „Umysł wyzwolony” Stevena Hayesa czy „Co ci się przydarzyło?” duetu Bruce Perry i Oprah Winfrey nadal najchętniej wręczyłabym każdej napotkanej osobie, ale odnoszę wrażenie, że książka Elizabeth Stanley zawiera w sobie wiele poszczególnych aspektów moich ukochanych psychologicznych tytułów zmiksowanych razem w jakiś rodzaj książkowej pełni. Poza wspomnianymi dwoma, podczas lektury myślałam także o „Odetnij napięcie”, „Ciało pamięta”, opisanym wcześniej „Tak działa mózg” oraz „Czterech tysiącach tygodni”, o których opowiem za kilka chwil. Pomimo podobnych treści czy przesłań, „Twoje okno tolerancji” przeprowadziło mnie przez meandry stresu w świeży, odżywczy sposób. Wzbogaciło moje doświadczenie zawodowe, jak i pacjenckie. Koncepcje autorki, badaczki stresu i weteranki armii amerykańskiej, mają swoje osadzenie w neurobiologii, a ponadto czerpią z jej zbiorów przeżyć. Teoria tytułowego okna tolerancji wyczerpująco wyjaśnia działanie ludzkiego organizmu i sedno manewrowania swoją energii pomiędzy niedostatecznym a zbytnim pobudzeniem układu nerwowego.
Najważniejsze, co zabrałam dla siebie z tej książki, to nienegocjowalność własnych aktualnych możliwości i zmienności naszych potencjałów ze względu na doznane psychiczne urazy. Potrzebuję regularnie sobie przypominać, że próby wyczarowania nieistniejących we mnie sił prowadzą donikąd. W kontrze do tego, jak zauważa Elizabeth Stanley, zdają się stawać uwarunkowania zachodniokulturowe. Funkcjonowanie na najwyższych obrotach to funkcjonowanie stronnicze wobec naszego organizmu. Przesuwa się wtedy środek ciężkości w stronę mobilizacji i aktywności, poważnie naruszając potrzebną nam do zachowania zdrowia równowagę. Po lekturze myślę, że nie będziemy wolni, dopóki nie odniesiemy się do swoich człowieczych ograniczeń z pewną powagą i nie obejmiemy ich adekwatnością zrozumienia i troski.
CZTERY TYSIĄCE TYGODNI – Oliver Burkeman (przełożył: Michał Jóźwiak, Wydawnictwo Insignis)
A kiedy przestaniesz inwestować emocjonalnie w przekonanie, że pewnego dnia twoje wysiłki zostaną nagrodzone spokojem ducha, osiągniesz go tu i teraz, mimo natłoku zobowiązań, ponieważ przestaniesz uzależniać spokój ducha od zrobienia wszystkiego, czego się od ciebie żąda.
Podejmując na przestrzeni dnia setki drobnych wyborów, budujemy pewne życie, ale równocześnie odcinamy sobie na zawsze możliwość uczestniczenia w niezliczonych innych. (Czasownik „decydować” wywodzi się z łacińskiego „decidere”, który znaczy „odcinać”. Jest bliskim kuzynem takich słów, jak cenzura albo precyzja). Każde skończone życie, nawet zgodne z najśmielszymi wyobrażeniami, jest zatem kwestią nieprzerwanego żegnania się z możliwościami.
Najskuteczniejszym sposobem, by odrzeć odwracacze uwagi z ich mocy, jest przestać oczekiwać, że możemy się czuć inaczej – po prostu pogodzić się z faktem, że kiedy człowiek angażuje się w wymagające, wartościowe zadanie, które uświadamia mu jego ograniczoną kontrolę nad przebiegiem życia, to towarzyszy temu nieprzyjemne uczucie.
Nagrodą za rezygnację z fantazji o kontrolowaniu tempa rzeczywistości jest osiągnięcie, nareszcie, rzeczywistego poczucia kontaktu z tą rzeczywistością.
W egzemplarzu „Czterech tysięcy tygodni”, który mamy w domu, roi się od zakładek indeksujących przyklejonych tam przeze mnie i mojego męża. Do teraz niekiedy otwieramy tę książkę na losowym fragmencie i pozwalamy tej dawce konfrontującej wiedzy nam o sobie przypomnieć. To treści wprowadzające mnie w stan sensotwórczej żałoby. Dlaczego? Zacznijmy od faktu na mój temat: przez większą część życia ubóstwiałam zarządzanie czasem. Planowanie i organizowanie znałam od podszewki nie tyle w imię wydajności, co z potrzeby wygładzania skłonności do chaotycznych działań i pragnienia bycia obecną w wielu obszarach, a w każdym z nich na 120%. Doinformowywanie się na temat tego, ile realnie mogę mieć przed sobą czasu, a przede wszystkim, że wiele z tego, na co czekam (odpowiedni moment, pełna gotowość) zwyczajnie nie ma prawa nadejść, to dość sporo dla dwudziestosześcioletniej marzycielki. Oliver Burkeman nie napisał jednak książki, która ma motywować za pomocą bezwzględnego przypominania o skończoności życia i innych naturalnych ograniczeniach człowieka. Napisał za to książkę skupioną na praktycznych i dogłębnych analizach, które pomagają zdejmować wiele presji (wykorzystywania czasu, zbliżonych do doskonałości efektów) i w duchu egzystencjalizmu podkreśla, że żyjąc pierwszy raz, wszyscy improwizujemy. Uwidocznił, jak wielu ciążącym nam społecznie przekonaniom musimy pójść na przekór, aby zorientować się, o czym chcemy, żeby było nasze życie. Zamodelował też porzucenie poszukiwania kontroli, które wyswobadza z sideł, które przypadkowo sami na siebie zastawiamy.
To książka z kategorii tych, po których widzi się siebie i życie inaczej, choć „przecież to wszystko niby wiedziałam już wcześniej”. Potem nie pozostaje już nic innego, niż sięgać po to, co możliwe i dostępne w tej mojej poograniczanej na tysiąc sposobów skończoności, z siłami, których mam mniej, niż bym sobie życzyła (choć gdy się temu przyjrzę uważniej, to życzyłabym sobie dokładnie tego, co mam).
ZADZIWIENIE – Richard Powers (przełożyła: Dorota Konowrocka-Sawa, Wydawnictwo W.A.B.)
Jak myślisz, co jest większe? Przestrzeń kosmiczna… Dotknął palcami mojej czaszki. Czy wewnętrzna?
Obserwując, jak medycyna zawodzi, wymyśliłem zwariowaną teorię: życie jest czymś, co musimy przestać poprawiać. Mój syn jest kieszonkowym wszechświatem, którego nie mam szans pojąć. Każdy z nas jest eksperymentem i nawet nie wiemy, czego ten eksperyment ma dowieść.
Nikt nie robi niczego zupełnie samodzielnie.
Z piórem Richarda Powersa miałam do czynienia najpierw czytając zachwycającą „Listowieść”, by kilka miesięcy później dojrzeć w ofercie jednej z księgarń wydanie jego innej książki, „Zadziwienia”, które miało okazać się dla mnie jeszcze większym odkryciem. Opowiada ona w głównej mierze o relacji Theo i Robina, ojca i syna. Pierwszy z nich jest astrobiologiem (badaczem życia pozaziemskiego), a drugi to wrażliwy dziewięciolatek. Obu często towarzyszy poczucie niedopasowania i niezrozumienie wobec zasad panujących w społeczeństwie, a ukojenie przynosi im obcowanie z innymi stworzeniami świata przyrody. Czytając „Zadziwienie”, stajemy się świadkiniami i świadkami ich rozwijanej, pełnej miłości więzi. Towarzyszymy także cierpieniu, z którym na co dzień się mierzą. W ich rozmowach, w tym, jak spędzają dni, Richard Powers przemyca wnikliwe spostrzeżenia na temat współczesnych czasów, z mnogością palących problemów ludzkości. Misterny styl, którym się posługuje, sprawia, że czytanie było dla mnie literacką ucztą. Oczarowała mnie ta historia na wiele sposobów. Przedstawieniem czułego ojcostwa i staranności wkładanej w rodzicielstwo. Odnoszeniem się do czegoś przekraczającego nas samych, do złączenia z ekosystemem, z rodziną ludzką i rodziną międzygatunkową. Sporządzeniem studium odczuwania indywidualnego, które ani na moment nie przestaje być współodczuwaniem. Poszukiwaniem miejsc dopasowań, gdy warunki funkcjonowania w wielu innych nie stają się znośniejsze. Kwestią (zasadniczą dla osób neuroróżnorodnych) dostosowania otoczenia, czyli czynienia z życia czegoś swojego i usadowienia się w nim tak, by warunki wszechświata były bardziej po naszej stronie. I tak „Zadziwienie” przeniosło i przenosi mnie w system znaczeń, w którym czuję się jak w domu.
GŁĘBIA CHALLENGERA – Neal Shusterman (przełożył: Rafał Lisowski, Wydawnictwo W.A.B.)
Życie w dwudziestym pierwszym wieku daje większe szanse na leczenie, ale czasem żałuję, że nie urodziłem się w czasach przedtechnologicznych. Wolałbym, żeby wszyscy myśleli, że jestem prorokiem, a nie biednym chorym dzieckiem.
W „Głębii Challengera” Neala Shustermana zostałam zabrana w dwa miejsca: świat choroby i świat, od którego ta choroba odsuwa. Po obu tych przestrzeniach porusza się nastoletni Caden. Jego historia jest zbudowana na znakomitej metaforze, a jednocześnie, jak możemy przeczytać w posłowiu autora: „Głębia Challengera absolutnie nie jest utworem fikcyjnym. Miejsca, do których trafia Caden, są aż nazbyt realne”. Bazą tej książki są bowiem przeżycia autora i jego rodziny, które współdzielą z wieloma innymi, znającymi rzeczywistość trudności psychicznych. Z kolei dla tych, którzy takich doświadczeń nie mają, ta książka może być podróżą osobliwą i obdzierającą ze złudzeń. Umożliwia poznanie szeregu kontekstów: systemowego, farmakologicznego, terapeutycznego. Szczególnie sportretowanie objawów psychotycznych i funkcjonowania w ich ramach odczytuję jako poruszająco adekwatne. Na pierwszym planie wysuwa się związany z doświadczaniem nierównowagi neuroprzekaźnikowej potencjał osamotniania, bycia z chorobą sam na sam. Ani barwna załoga statku zmierzającego w stronę najniżej położonego punktu na Ziemi, ani pacjenci czy personel medyczny psychiatrycznego oddziału dziecięcego nie zdołają przed tą samotnią głównego bohatera uchronić. Jednak ta historia, jak i to o czym traktuje, czyli ludzka psychika, posiadają pokrzepiający punkt wspólny: plastyczność.
Nie przypominam sobie wielu momentów tak potężnego poczucia zrozumienia, jak w czasie tej lektury. Sięgnięcie po „Głębię Challengera” okazało się sięgnięciem po najlepszy rodzaj otuchy, takiej głęboko osadzonej w rzeczywistości cierpienia, bez dodawania lub odejmowania od niej czegokolwiek.
CZARNE MLEKO – Elif Shafak (przełożyła: Natalia Wiśniewska, Wydawnictwo Poznańskie)
Nie pozwól, by czas spędzony na ziemi upłynął nam z zasłoniętymi oczami, zatkanymi uszami i sercem nieczułym na miłość.
Uwielbiała tworzyć się na nowo, raz za razem, modelować swoje serce i przeznaczenie niczym dwa kawałki miękkiego ciasta.
Zdrowie psychiczne, rodzicielstwo i sztuka pisania to moje ukochane tematy poruszane w literaturze. Właśnie je trzy Elif Shafak wybrała jako trzon „Czarnego mleka”, autobiograficznej historii o doświadczeniu macierzyństwa. Jest tu miejsce na krętą drogę rozważań o stawaniu się matką oraz na studium depresji poporodowej. W miarę czytania wyłania się spektrum możliwych odpowiedzi na to, gdzie i w jaki sposób znaleźć samą siebie, gdy, jak mi się wydaje, siebie już nie przypominam. Fabularne odsłanianie się przed czytającymi turecka autorka połączyła z reportersko-eseistycznymi fragmentami o pisarkach różnych epok i ich wyborach związanych z macierzyństwem. Tworzy się z tego mozaika obrazów obecności kobiet w sztuce i społeczeństwie.
Wykraczając poza wymienione kwestie, „Czarne mleko” odczytuję przede wszystkim jako uniwersalną opowieść o balansowaniu między różnymi wartościami, które nosimy w sobie, a między którymi nierzadko dochodzi do konfliktów. Towarzyszące głównej bohaterce Calineczki, czyli poszczególne części jej osobowości, są wspaniale wykreowanymi postaciami, a interakcje między nimi i Elif doskonałym zobrazowaniem procesu wchodzenia w głąb siebie. Ich wspólna historia umożliwia dostrzeżenie, jak wiele w jednej osobie jest różnorodnych jakości. Inspiruje też, by przyglądać się własnym częściom, opisywać, nazywać i kontaktować się z nimi. Poza terapeutycznym walorem takiej praktyki, dobrze jest przenieść się do miejsca, gdzie żadna z pełnionych ról nie dyskredytuje innych, gdzie nadrzędne Ja udziela każdej prawa do głosu i uszanowania. Panuje tu wolność wewnętrznej różnorodności. Za napełnienie tą wolnością będę tej książce na zawsze wdzięczna.
SMUTKI WSZELKIEJ MAŚCI – Mariana Leky (przełożyła: Agnieszka Walczy, Wydawnictwo Otwarte)
Jak dobrze, że ktoś tutaj, na tej grząskiej łące, z takim uznaniem mówi o lękach. To z pewnością dobrze im robi. Bądź co bądź może się okazać, że lęk jest rodzajem mocy pomocniczej. Być może topornym superpomocnikiem jakiejś nieustraszonej tęsknoty, który z wdziękiem windykatora próbuje przeforsować jej interesy.
Klimat, o jakim marzę i staram się w moim życiu, to klimat książek Mariany Leky. Sposób, w jaki autorka opisuje plątaninę zmagań i przyjemności w naszych istnieniach, jest nie do podrobienia. Umilającą (ale nie lukrującą!) życie narrację znałam już z ulubionego „Snu o okapi”. W „Smutkach wszelkiej maści” podążamy za wycinkami rzeczywistości narratorki w czymś na kształt zbioru kilkustronicowych opowiadań z jej małego życia (które wcześniej pojawiały się jako felietony na łamach niemieckiego czasopisma „Psychologie heute”). Miejsca akcji to na przykład korytarz w kamienicy, park, supermarket, winda, dom przyjaciółki czy piekarnia. Bez trudu można tu znaleźć odbicie swoich codziennych zatroskań. Zwłaszcza, że teksty są w pierwszej kolejności o uczuciach i relacjach, a dopiero w drugiej o warstwie sytuacyjnej sąsiedzkich perypetii. Ukazują wieloodcieniową codzienność, dla wszystkich na ich własne sposoby wymagającą. Delikatnie kierują w stronę czucia i dzielenia się tym czuciem. I wreszcie popychają w stronę swoich małych ukochań, które pomagają z miłością znieść ból danego dnia i roku, i życia. Ta perspektywa to słońce, któremu z przyjemnością daję się doświetlać.
Aleksandra Kawa