Jak większość nas boję się śmierci – cierpienia, rozłąki z najbliższymi oraz podróży w nieznane, którą ze sobą niesie. Jest ona jednak nieodłączną częścią naszego życia. To dlatego zdecydowałem się na staż w szpitalu onkologicznym, a także dlatego, żeby nauczyć się jeszcze lepiej stosować narzędzia, które ma do zaoferowania psychologia zorientowana na proces w pracy z ludźmi doświadczającymi problemów somatycznych – dotyczących tego, co dzieje się z naszym ciałem.

Przed rozpoczęciem stażu miałem takie wyobrażenie, że mogę być przydatny dla ludzi w tym trudnym położeniu, nie tylko z tego powodu, że chętnie porozmawiają z kimś, kto jest zainteresowany tym co się z nimi dzieje – postrzegałem chorobę, która ich spotkała nie tylko jako trudność fizyczną, ale przede wszystkim jako wyzwanie dla ich dotychczasowej tożsamości. O tym, na czym polegało to wyzwanie i w jaki sposób próbowałem z tymi trudnościami pracować jako psycholog, jest właśnie ten artykuł.

Pierwszy obszar psychologicznej pracy z pacjentami dotyczył przeróżnych reakcji i uczuć jakich doświadczali w związku z pobytem w szpitalu. Umożliwienie pacjentom wyrażenia takich uczuć jak: strach, złość, gniew, smutek może w dużym stopniu polepszyć ich komfort życia w szpitalu, a co za tym idzie, daje szanse na szybsze wyzdrowienie. Ich tłumienie utrudnia ludziom funkcjonowanie – ich ciała i umysły stają się napięte, zestresowane. Starałem się w trakcie rozmów z pacjentami wykazywać się jak największą empatią i delikatnie zwracać uwagę na subtelne oznaki tych uczuć, które pojawiały się w trakcie naszych spotkań: „Jak opowiadała mi Pani o imprezie urodzinowej swojej wnuczki to Pani oczy stały się przez moment bardziej szkliste” – Pani ta następnie rozmarzyła się i opowiedziała mi jak ważna jest dla niej rodzina; albo: „Kiedy stwierdził Pan, że mało kto tu Pana odwiedza, to zacisnął Pan pięści” – w tym przypadku dalsza rozmowa toczyła się wokół skrywanych pretensji kierowanych w kierunku swoich dzieci, które w niewielkim stopniu interesują się jego stanem zdrowia. Często okazywało się, że po wniesieniu świadomości tych oznak zmieniał się klimat naszej rozmowy. Oczywiście, tylko i wyłącznie pod warunkiem, że ktoś miał rzeczywistą ochotę przyglądać się tym uczuciom – ciągłe zwracanie uwagi w pracy terapeutycznej na to, co dzieje się z klientem: czy podejmuje proponowany przez nas kierunek pracy i czy jest szczerze (choć może jeszcze z odrobiną niepewności) zainteresowany rąbkiem tajemnicy, którą przed nim (w nim samym) odkrywamy jest naczelną zasadą, którą kieruje się psychologia procesu. Niektóre osoby, z którymi pracowałem miały łatwiejszy dostęp do pewnej kategorii uczuć, np. smutku, a nieco bardziej utrudniony kontakt z uczuciami takimi jak złość czy gniew, i na odwrót: były osoby, które stosunkowo łatwo kontaktowały się ze swoją złością, ale prawie w ogóle nie okazywały smutku czy też przygnębienia. Spotykałem też pacjentów, którzy trwali w szpitalu w stanie jakby odrętwienia, stuporu, bez chęci inicjowania kontaktu z kimkolwiek – zamknięci w sobie cierpieli w ciszy, a jednak w dużym napięciu, osoby, które w odpowiedzi na moją propozycję rozmowy często nie życzyły sobie żadnego kontaktu i prawo to oczywiście szanowałem.

Z punktu widzenia psychologii procesu wyrażenie zalegających emocji może być przejściowym etapem w drodze do odkrycia w sobie zupełnie nowych sposobów radzenia sobie z trudnymi sytuacjami, czy też postępowania w relacjach z ludźmi. Umożliwia pełniejsze wyrażenie siebie, skorzystanie z pełni potencjału. W tym właśnie sensie jakiekolwiek trudne życiowe wydarzenie powoduje nie tylko różne reakcje, ale także jest prawdziwym wyzwaniem dla naszej dotychczasowej tożsamości, często pokazując kierunki rozwoju osobowości, które umożliwiają nieco łagodniejsze, bo bardziej świadome, przejście przez kryzys. Wyrażając zalegające od dłuższego czasu emocje odczuwamy zatem po pierwsze swego rodzaju ulgę, a po drugie łatwiej jest nam wprowadzić pewne nowe zachowania do dotychczasowej tożsamości i nad tym właśnie chciałbym się skupić w dalszej części artykułu.

Jednym z najistotniejszych aspektów śmiertelnie niebezpiecznej choroby, związanej jeszcze do tego z pobytem w szpitalu, jest fakt, że cała ta sytuacja jest często wyzwaniem dla nas jako ludzi i dla tego, kim uważamy, że jesteśmy. Na przykład, jeśli ktoś na co dzień jest bardzo aktywny zawodowo, dużo podróżuje, lubi angażować się w wiele różnorodnych projektów, to najpewniej (przynajmniej przez jakiś czas) pobyt w szpitalu: jego monotonia, nieokreślone perspektywy, brak możliwości bardziej aktywnego zaangażowania się w proces leczenia, będzie dla takiej osoby bardzo trudny. W tym przypadku dużym wyzwaniem może być pogodzenie się ze swoją słabością, niemocą, odpuszczenie kontroli tej sytuacji. Ale czasami może być na odwrót. Ktoś trafia do szpitala spokojnie sobie żyjąc, w prawdziwej akceptacji tego co los, relacje, życie zawodowe mu niosą, a tu nagle okazuje się, że żeby wygrać z chorobą to za mało – trzeba też walczyć: aktywnie próbować różnych sposobów leczenia, organizować pieniądze, nie poddawać się depresyjnym myślom, itp. Można w takiej sytuacji powiedzieć, że choroba zmusza człowieka do przekraczania siebie, do przekraczania różnych progów ograniczających do tej pory naszą tożsamość. Kolejny dość częsty przykład – może się zdarzyć, że choroba zmusi typowego introwertyka do ciągłego przebywania w grupie ludzi, których zupełnie nie zna, i z którymi dzieli wieloosobową salę szpitalną. Jest to często olbrzymie wyzwanie, któremu nie sposób sprostać bez jakiegoś poszerzenia dotychczasowej, nieco introwertycznej, tożsamości w stronę ekstrawersji.

Dotychczas skupiłem się na wyzwaniach na poziomie indywidualnym – ktoś był słaby, teraz ma pokazać swoją siłę; ktoś inny lubił być w ciągłym ruchu jak typowy ekstrawertyk, a teraz jest przykuty do łóżka szpitalnego i zmuszony do głębszej refleksji nad swoim życiem (albo na odwrót). Dużo wyzwań dotyczy też oczywiście tego co dzieje się w relacjach.

Jednym z największych była dla pacjentów nauka proszenia o pomoc. Wydaje mi się, że większość z nas doskonali się w tej umiejętności całe życie i mało komu przychodzi to łatwo. Jest to m.in. związane z tym, że zwykle trudno jest nam w pełni zaakceptować fakt, że jesteśmy słabi i w pełni nie kontrolujemy sytuacji. O wiele łatwiej jest funkcjonować w relacji kiedy to my możemy pomagać: dzielić się swoim doświadczeniem, zorganizować wsparcie, wysłuchać kogoś. Problem polega na tym, że w trudnych momentach naszego życia po części czujemy, że potrzebujemy pomocy, ale inna część naszej osobowości ma właśnie dużą trudność z zaakceptowaniem tego stanu rzeczy. W takich momentach wysyłamy do otoczenia niemal jednocześnie dwa sprzeczne komunikaty: „pomóż mi” oraz „nie chcę pomocy; poradzę sobie sam/sama” – tworzy to duże zamieszanie w naszych relacjach. Osoba po drugiej stronie często naprawdę nie wie jak ma zareagować – to tak jakby ktoś bliski nam w kółko powtarzał: „chcę wody, nie chcę wody, chcę wody, nie chcę wody, chcę…” chociaż w rzeczywistości dzieje się to o wiele subtelniej i jest trudniejsze do zauważenia. Pamiętam pewnego pana, który im bardziej zagłębialiśmy się w rozmowę, tym bardziej przeżywał to, że z powodu nagłej hospitalizacji musiał zostawić swoją 10-letnią córkę samą z macochą, która nie lubiła się nią opiekować – bardzo martwił się o nią. Jednocześnie nie potrafił zdobyć się o poproszenie o pomoc pozostałych członków swojej rodziny, którzy, być może, mogliby dziewczynkę na jakiś czas przygarnąć. To samo działo się oczywiście w relacji między nami: na moją propozycję rozmowy nie było z jego strony jasnego komunikatu: „tak, chcę”. Kontynuowałem konwersację i pogłębiałem ją, bardziej reagując na niewerbalne „sygnały”, które wysyłał: kontakt wzrokowy, uśmiech, zmiana pozycji na siedzącą oraz, ogólnie, chętne wypowiadanie się. Odnosząc się zarazem do tego, co dzieje się w naszej relacji i w jego życiu porozmawialiśmy o tym dlaczego jest mu tak trudno prosić o pomoc – człowiek ten wiele osiągnął dzięki własnej pracy, sile i uporowi. W dniu przyjęcia do szpitala sam dokończył jeszcze remont mieszkania na środkach przeciwbólowych – to jak mężnie walczy zrobiło na mnie duże wrażenie i jednocześnie czułem smutek, gdy zdałem sobie sprawę jak bardzo jest w tej walce osamotniony. Kluczem do pogłębiania kontaktu z tym pacjentem było docenianie jego ponadprzeciętnej siły, witalności, zaradności w połączeniu z regularnym zwracaniem uwagi na to, co dzieje się z jego ciałem – opuszczony wzrok, obniżony ton głosu, opadające ramiona. Umiejętne zauważanie i wzmacnianie tych momentów lepiej uświadamiało mu pewne jego uczucia – bezradność, nieradzenie sobie z sytuacją, smutek i związaną z nimi właśnie potrzebą pomocy. Dla takiego życiowego „twardziela” na początku myśl, że można poprosić o pomoc wydawała się mocno abstrakcyjna i cały czas w trakcie rozmowy miał tendencję do skupiania się na tym jak można by temu zaradzić samemu, ale coraz bardziej zaczynał brać pod uwagę możliwość uzyskania wsparcia, „kierując się dobrem córki” (w pewnym sensie łatwiej było mu zinterpretować całą sytuację w ten sposób, że może poprosić o pomoc dla niej niż dla siebie samego).

Ten sam problem pojawiał się także od razu na początku kontaktu z innymi pacjentami – bo przecież zgoda na rozmowę ze mną była równoznaczna ze zgodzeniem się na pewną właśnie formę pomocy – rozmowy z psychologiem. Starałem się bacznie zwracać uwagę na to, co dzieje się z chorym po tym jak zadawałem pytanie wchodząc do sali: „Czy ktoś miałby ochotę dzisiaj ze mną porozmawiać?” Rzadko były to jednoznaczne odpowiedzi: 100% „tak” lub 100% „nie”. Najczęściej był to właśnie mix różnych reakcji – starałem się jak mogłem w takim razie także odnosić się do obu stron. Jeśli ktoś się wahał, to mogłem na przykład odpowiedzieć: „Może przysiądę na chwilę i zadam Pani kilka pytań, a jak poczuje się Pani zmęczona, to w każdej chwili będziemy mogli przerwać naszą rozmowę?”; czasami po prostu robiłem krok bliżej w stronę łóżka z jednoczesnym pytaniem „Jak Pan się dzisiaj czuje?” (reagując w ten sposób bardziej na tę część pacjenta, która była zainteresowana rozmową) z jednoczesnym nadal zwracaniem uwagi na to co się z nim będzie działo (czyli będąc cały czas w gotowości na to, żeby bardziej bezpośrednio odnieść się do części, która nie życzy sobie tego kontaktu); a czasami robiłem krok w tył połączony z ciągłym kontaktem wzrokowym, uśmiechem i pytaniem: „A może jednak na 3 minutki?”. Uzyskanie na samym początku rozmowy zgody na jej przeprowadzenie było oczywiście najważniejszym, pierwszym krokiem determinującym to, co mogło zadziać się potem – jeśli ludzie czuli się traktowani z szacunkiem na tym etapie, to łatwiej byli w stanie mi zaufać i z większym przekonaniem później otwierali się na pomoc; a traktowanie ich z szacunkiem oznaczało właśnie zauważanie całej pełni, często sprzeczności ich reakcji i ciągłe reagowanie na obie części zachowania jako jednakowo ważne w tej sytuacji – czasami oznaczało to całą rozmowę o tym jak trudno jest zaakceptować pomoc psychologa w szpitalu i jak bardzo przypomina to inne sytuacje w życiu, kiedy takiej pomocy potrzebujemy. Była to dla mnie cudowna nauka uważności i jedna z najważniejszych rzeczy, której ciągle uczyłem się w czasie pobytu w szpitalu.

Trudne położenie, w którym nagle znaleźli się pacjenci oraz perspektywa zbliżającej się śmierci często sprawiały, że często bardziej niż w jakimkolwiek innym momencie w życiu odczuwali potrzebę wsparcia – zwyczajnej obecności przy ich szpitalnym łóżku krewnych, z którymi do tej pory nie mieli zbyt dobrych relacji. Uświadomienie sobie tej potrzeby bliskości i tego jak trudne jest cierpienie w osamotnieniu sprawiało, że byli często postawieni przed bardzo dużym wyzwaniem: niekiedy przeproszeniem za pewne sytuacje, z jednoczesnym pokazaniem swojego strachu, niepewności, bezradności. Pamiętam pacjentkę, która od dłuższego czasu nie mieszkała już ze swoją rodziną z powodu ciągłych kłótni, o których inicjowanie ją oskarżali. Na początku spotkań ze mną głównie narzekała na to, że „oni jej nie chcą”, obarczając ich odpowiedzialnością za zaistniałą sytuację. W trakcie agresywnych wypowiedzi na ich temat głaskała się bezwiednie prawą dłonią po lewej. Kiedy zwróciłem na to uwagę, zapytałem o zgodę na skupienie się i rozwinięcie przez chwilę tego, co dzieje się z jej rękoma okazało się, że pojawiła się w niej postać, która potrzebowała od tych samych bliskich osób czułego wsparcia w trakcie trudnego leczenia szpitalnego. Trudno jej było o to wsparcie poprosić, pokazać jak bardzo ich potrzebuje, niezależnie od trudnej, konfliktowej historii rodzinnej, która ich łączyła. Pracowaliśmy na kolejnych spotkaniach nad tym w jaki sposób poprosić o odwiedziny w szpitalu – był to długi proces, w trakcie którego pacjentka coraz głębiej utożsamiała się ze swoją potrzebą wsparcie ze strony bliskich, i który doprowadził do tego, że dwa razy odwiedziła ją w szpitalu siostra. Pozostali członkowie rodziny nadal nie chcieli mieć żadnego kontaktu z pacjentką.

Wiele z tych trudności w bliskich związkach doprowadzało do ostrych kryzysów relacyjnych. Spotykałem się z pacjentem, który był już pogodzony z tym, że umrze i nie chciał kontynuować wyczerpującej kuracji w szpitalu, która dawała znikome szanse na wyleczenie, a zamiast tego jego życzeniem było wrócić do domu, do swoich małych przyjemności przez pozostające mu w życiu 2-3 tygodnie i w ten sposób w spokoju odejść z tego świata. Jego żona zupełnie nie rozumiała takiego podejścia, chciała cały czas walczyć o niego i próbowała ciągle go przekonywać do kontynuowania walki. Trudno jej było pogodzić się z myślą o jego tak szybkim odejściu, zniknięciu z jej życia oraz samotności, która się z tym wiązała. W trakcie rozmów z pacjentem starałem się wspierać go w tym trudnym okresie – nie chciał żegnać się ze światem w samotności, bez kontaktu z, w pewnym sensie, obrażoną na niego żoną. I on, i jego żona bali się samotności. Miałem okazję jeden raz krótko z nią porozmawiać, aby pokazać jej, że oboje boją się tego samego – samotności – paradoksalnie w tej trudnej sytuacji była to ta jedyna rzecz, która ich łączyła i uświadomienie sobie tego mogło sprawić, że spędzą ostatnie wspólne dni w lepszej atmosferze.

Wszystkie te wyzwania w pracy nad sobą, których doświadczali chorzy były także związane z szerszym, społecznym kontekstem w jakim wszyscy funkcjonujemy. Trudności indywidualne, relacyjne były bardzo często odzwierciedleniem trudności z akceptacją przez świat, który nas otacza tematów takich jak: cierpienie, starość i umieranie. Choroba sprawia, że ludzie czują się odrzuceni i mają np. duże problemy z proszeniem o pomoc, bo nasza kultura sprzyja i hołduje samodzielności, sile, zdrowiu, młodości; generalnie rzecz ujmując, nie jest mile widziane pokazywanie, że jesteśmy słabi, starzy i potrzebujący pomocy. Kiedy wchodziłem do sal szpitalnych i przedstawiałem się, to pacjenci rzadko kiedy mówili swoje imię, nazwisko. Tak jakby „jestem chory” oznaczało automatycznie, że „nie istnieję”. Myślę, że ci chorzy czuli się anonimowi, bo podświadomie wyczuwali, że świat nie chce ich widzieć, tak samo jak nie chce widzieć słabości, bezradności i śmierci, które to stany mocno ich dotyczyły. Takie a nie inne wartości społeczne miały także niekiedy wpływ na to w jakim stopniu postrzegali siebie jako „nie-pełnowartościowych” uczestników naszych spotkań – zdarzało mi się słyszeć w odpowiedzi na moją propozycję rozmowy, że „mi to już nie warto poświęcać czasu” wypowiadane sarkastycznym tonem. To straszne cierpieć myśląc w ten sposób o sobie. Słysząc takie, bądź podobne stwierdzenia i rozumiejąc kontekst, z którego pochodzą, uważnie dopytywałem z czym związane jest takie przekonanie i często udawało mi się dość szybko nawiązać kontakt pokazując, że ja uważam, że im szczególnie warto poświęcać czas. Że porusza mnie to, co się z nimi dzieje i jestem do ich dyspozycji jeśli tylko zechcą ze mną porozmawiać o tym, co się z nimi dzieje w tej trudnej sytuacji.

W trakcie stażu wiele się nauczyłem. Po pierwsze, uważniej obserwować subtelne reakcje ludzi – chcą czy nie chcą dzisiaj ze mną rozmawiać?; jaki temat jest właściwy?; i bez wpadania w poczucie winy wycofywać się jeśli jakiś kierunek rozmowy nie jest mile widziany. Zdałem sobie sprawę, jak olbrzymim przywilejem jest bycie zdrowym, młodym, energicznym człowiekiem, optymistycznie nastawionym do życia oraz bez problemu wchodzącym w kontakt z nowymi ludźmi. Wydaje mi się, że nauczyłem się lepiej wykorzystywać te zasoby do nawiązywania kontaktu – myślę, że często właśnie z tego powodu, że do naszych spotkań wnosiłem taką świeżą, pozytywną energię pacjenci byli dodatkowo zachęceni do tych rozmów. Pogłębiłem też zrozumienie różnych niuansów tematu proszenia o pomoc: zobaczyłem w jak różny sposób ludzie reagowali, kiedy nie było łatwo jej od razu zaakceptować; jaki wpływ na ich relacje z najbliższymi miało żądanie pomocy, zamiast proszenia o nią; jak pracować z reakcjami na, niekiedy, odmowę udzielenia tej pomocy przez ludzi z otoczenia pacjentów – pamiętając, że większość z nas, jeśli tylko jest w stanie komuś pomóc, to to zrobi, a czasami jeśli nie jesteśmy w stanie tego zrobić, to wynika to najczęściej nie z braku naszych dobrych chęci, ale zwyczajnie z braku czasu, sił czy kompetencji. To, co można zrobić w takiej sytuacji, to starać zbytnio nie zrażać się faktem odmowy i prosić o pomoc innych ludzi. Największe wrażenie zrobiła jednak na mnie autentyczna chęć pracy nad sobą i swoimi relacjami do samego końca obecna u większości pacjentów. Budziła we mnie dużą pokorę i dodawała odwagi w moim własnym przekraczaniu siebie oraz pracy nad moimi relacjami. Uświadomiłem sobie, że życie jest cudownym darem, który warto cały czas upiększać, i że to właśnie perspektywa śmierci, naszej własnej kruchości, niepewności tego co się z nami dzieje po tym jak już stąd odchodzimy, takim go czyni.

Maciej Gendek

Być może zainteresuje Was też ten artykuł pióra Macieja, dotyczący pracy z pacjentami z diagnozą onkologiczną.

Poniżej znajdziecie też nasze recenzje książek, które mogą być pomocne osobom chorującym na raka lub ich bliskim.